123RF
Reklama.
  • Czery dni przed planowaną cesarką dowiedziała się, że ma Covid-19.
  • W szpitalu, w którym miała rodzić odmówiono jej przyjęcia.
  • Tak dziś wygląda rzeczywistość kobiet na porodówkach.
  • Położenie miednicowe

    O tym, że córka ułożona jest miednicowo i lekarz prowadzący zaleca cesarskie cięcie, Rita dowiedziała się w 35 tygodniu. - Dziecko już wtedy było duże, więc szanse na zmianę pozycji były niewielkie. Zadzwoniłam do jednego z warszawskich szpitali, gdzie od początku planowałam rodzić, żeby umówić się na cesarskie cięcie - wspomina kobieta.
    Tam spotkało ją pierwsze rozczarowanie, bo dowiedziała się, że w wymarzonej przez nią placówce, żeby móc zapisać się na planowe cięcie, kobieta mus zgłosić się do 32 tygodnia ciąży. Ona nie zdążyła. - Już wtedy byłam zestresowana, bo człowiek ma jednak jakiś plan w głowie - tłumaczy. - Ale cóż, pewnych rzeczy się nie przeskoczy, zadzwoniłam do szpitala drugiego wyboru.

    Umówiony termin

    Cięcie wyznaczono na termin, który wynikał z badań. - W czasie przygotowań do zabiegu musiałam zrobić szereg badań. W tym test na Covid-19. Zrobiłam test w piątek 23 kwietnia i już wieczorem przyszedł pozytywny wynik - wspomina Rita. - Byłam trochę zaskoczona, bo chorobę przechodziłam bezobjawowo.
    Jednak jeszcze większa niespodzianka spotkała przyszłą mamę następnego dnia, kiedy odebrała telefon ze szpitala z informacją, że niestety placówka nie może jej przyjąć. - Zapytałam więc, czy otrzymam od nich oficjalną odmowę przyjęcia w związku z zakażeniem - opowiada kobieta. Usłyszała jednak, że szpital, który miał przeprowadzić zabieg, nie może już nic dla niej zrobić.
    W zastępstwie wskazano szpital covidowy, do którego miała się zgłosić. - Nie ukrywam, że poczułam się porzucona, bo czasu było niewiele. Siedziałam w sobotę i zastanawiałam się co zrobić, bo termin porodu wyznaczono na wtorek. Jednocześnie kobieta mówi, że ma świadomość, iż planowanej cesarki nikt nie przeprowadza w biegu, więc miała niewiele czasu, aby stać się pacjentką innej placówki, która przecież miała pod opieką swoje pacjentki.
    W szpitalu, który odmówił wykonania cięcia, niestety nikt nie chciał jej pomóc.
    - Zapytałam, co ja mam robić, na to głos w słuchawce odpowiedział, że to nie jego wina, osoba, z którą rozmawiałam, podkreśliła, że w jej gestii leży wyłącznie przekazywanie wiadomości.
    Rita obawiała się, co będzie, jeśli zacznie rodzić w weekend. Poinstruowano ją, że w takim przypadku musi wezwać karetkę covidową, a ta zawiezie ją tam, gdzie będzie miejsce.

    Kolejne telefony

    Rita zadzwoniła do najbliższego szpitala covidowego. - Sobota, weekend, usłyszałam, że nie ma w pracy osoby decyzyjnej, więc muszę czekać do poniedziałku. Dzień przed planowanym terminem Rita ponownie zadzwoniła do placówki dla pacjentów z Covid-19. - Powiedzieli, żebym przyjechała we wtorek na kontrolę, wtedy podejmą decyzję, co dalej - opowiada.
    W dniu planowanego wcześniej porodu Rita wraz z mężem zabrali torbę, którą spakowali do szpitala i pojechali na izbę przyjęć. - Mąż nie mógł mi pomóc nawet z walizką. Weszłam, a on został za drzwiami - wspomina smutno. W czasie badania zapadła decyzja, że kobieta zostanie w szpitalu. Lekarz zauważył, że coś niepokojącego dzieje się z tętnem płodu.
    - Tak naprawdę, to nie wiadomo, czy ten kłopot nie był wynikiem mojego stresu. Sytuacja, kiedy czekasz, nie wiesz, co będzie z tobą i dzieckiem, a wszyscy ludzie, których widzisz, są ubrani w pełne stroje ochronne, zdecydowanie nie podnosi komfortu psychicznego - wspomina Rita.
    Ostatecznie, prosto z badania, przewieziono ją na salę operacyjną.

    Intymność nie istnieje

    Poród w szpitalu covidowym nie jest łatwym doświadczeniem. W sali, w której badano kobietę, był cały sprzęt, jaki jest potrzebny do diagnozy, padają intymne pytania, trwa badanie, a tymczasem wchodzą i wychodzą ludzie, którzy pracują w szpitalu. - W pewnym momencie wszedł ktoś naprawić klimatyzację, a ja odpowiadałam akurat o moim wymazie z pochwy - dodaje smutno.
    Ale Rita podkreśla, że na samą opiekę po porodzie nie może narzekać. Szpital stanął na wysokości zadania. - Położne są bardzo pomocne, służą nie tylko radą, ale i realnym wsparciem - zaznacza młoda mama. Jednocześnie zwraca uwagę, że widać w placówkach niedobory personelu.
    - Musiałam podpisać dokument, że mam świadomość, że dziecko po porodzie przekazuję pod opiekę personelu, na co najmniej 12 godzin, bo może się zdarzyć, że nie będzie kto miał przynieść małej. W efekcie nie widziałam jej dobę - dodaje. Ale jednocześnie zaznacza, że nie ma do nikogo żalu, choć smutno jej, że nie mogła przytulić córki od razu po cięciu.

    Dziecko ujemne

    Wynik testu na covid-19 dziecka był ujemny, o czym Rita dowiedziała się dopiero po kilku godzinach. - Kiedy powiedziałam pielęgniarce, że jestem już gotowa zająć się dzieckiem, nikt nie robił z tym problemu, przyniesiono mi malucha. Poinformowano nas o możliwości zakażenia dziecka - wspomina moja rozmówczyni.
    Na szczęście dziecko nie zaraziło się wirusem. Rita, razem z córeczką są już w domu, mama, oficjalnie uznana za ozdrowieńca, skupia się teraz na bliskości z córką, cieszy się, że może karmić ją piersią, a o tych kilku smutnych dniach przed porodem chce, jak najszybciej zapomnieć.