Jako naród jesteśmy dobrzy w łamaniu prawa, poczynając od karnego, na konstytucyjnym kończąc. Nic więc dziwnego, że nie przestrzegamy kwarantanny, a tym bardziej zaleceń dotyczących przemieszczania się. Widzę, że świat się trochę podzielił na zwolenników totalnej alienacji i optymalnej izolacji. Jedni hejtują drugich, wpadając ze skrajności w skrajność.
Każdy kraj z epidemią radzi sobie inaczej i w jakimś stopniu podobnie. W wielu państwach, jak w naszym przepisy nie są doprecyzowane i wciąż wychodzimy na spacery, a dzieci biegają same. Nie wszędzie, ale z pewnością w większych miastach, a szczególnie w Warszawie. Co sama obserwuję, za każdym razem wychodząc do sklepu i spełniając własne niezbędne sprawy życia codziennego.
Jeżdżą na rowerach, hulajnogach i hasają po trawnikach, które zaznaczmy — nie są parkami czy deptakami. Nie oceniam. Grunt to ostrożność i bezpieczeństwo. Stoję w kolejce, widzę i słyszę, jak jedni drugich wyzywają, że "przez takich kretynów epidemia się nie skończy". Na grupach i forach internetowych hejtują się znacznie ostrzej.
Jednak wczoraj spotkała mnie sytuacja, która pokazała mi, że nie doceniałam ludzkiego geniuszu, który włącza się na myśl "napijmy się razem".
Drinki na korytarzu podczas epidemii
W dobie epidemii część z nas pracuje zdalnie w różnych godzinach. Dzieci są w domach i płaczą, a sąsiedzi robią remonty, bo mają więcej czasu. To małe problemy pewnie co drugiego bloku w stolicy. Da się przeżyć. Jednak, gdy o 18 zaczynałam zdalnie drugą pracę, dźwięki krzyków i śmiechów dobiegające z korytarza totalnie mnie zaskoczyły, ale niektórzy sąsiedzi potrafią być rzeczywiście wylewni.
Chociaż nie do tego stopnia, by śpiewać sto lat. Okazało się, że ktoś z sąsiadów miał urodziny. No cóż, najwidoczniej epidemia nie zwalnia nas z obchodów kolejnego jubileuszu. Skoro tak, to tym bardziej nie zwalnia nas z obchodów Wielkanocy. Ale nie o tym mowa… Zakładałam jednak, że po 10 minutach pogadanka się zakończy i będzie spokój. Założyłam słuchawki i pracowałam dalej.
O 21 skończyłam pracę, przekonana, że na klatce schodowej nic się nie dzieje. Ściągam słuchawki i… słyszę rozważania o tym, że "póki nie wymyślą szczepionki, to "to" się nie skończy" i różne inne apokaliptyczne wizje, powielane fake newsy itd. Koniec. Otwieram drzwi i wychodzę, by upomnieć starszych o jakieś 30 lat sąsiadów.
"Przepraszam, czy można ciszej" - mówię i otwieram szeroko ze zdziwienia oczy, bo to, co ujrzałam przeszło moje najśmielsze oczekiwania.
Sądziłam, że od 3 godzin sąsiedzi stoją ze znajomymi w drzwiach. Okazało się, że małżeństwa mieszkające "drzwi w drzwi" wystawiły na korytarz krzesełka i zachowując między sobą średnio bezpieczną odległość 1 metra, sączą drinki.
Sąsiedzi na moją prośbę, zniesmaczeni moim brakiem wyrozumiałości, pokiwali głowami i nieco ściszyli głos. Popijawę skończyli o 23. Jeśli nie przyjdziemy do siebie w odwiedziny, tylko zamiast tego otworzymy flaszkę na korytarzu, parskając sobie w twarz śmiechem co 2 minuty, z pewnością się nie zarazimy... Czy tak pomyśleli też inni?