Wiele osób znajduje się teraz w sytuacji, w której, chcąc nie chcąc, zostali pozbawieni pracy. Są też tacy, którzy zostali zatrudnieni, kiedy firmy musiały przejść na tryb pracy zdalnej. Jak to jest, kiedy środowisko pracy i współpracowników trzeba poznawać zdalnie? Nie jest to zadanie proste, ale nie jest też niemożliwe. O ile w nowej, stacjonarnej pracy ma się przy sobie osobę, która wytłumaczy, wprowadzi, o tyle w pracy zdalnej można liczyć jedynie na pomoc internetową, która czasami zawodzi. O plusach i minusach, trudnościach i ułatwieniach zaczynania pracy zdalnie przekonałam się na własnej skórze. Jak wygląda #homeoffice2020 w nowej pracy?
Na górę zakładam koszulę, a zamiast dżinsów dresy – typowy wygląd osoby, która pracuje w trybie zdalnym. Później jest już tylko gorzej. Zacinające się maile, przerywane połączenia, stres. Nie ma obok mnie kogoś, kto dokładnie pokazałby mi, gdzie robię błąd i w jaki sposób go naprawić. Główkowanie, wysyłanie screenów.
Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, jak ważne jest to, że ma się koło siebie człowieka, który mówi, pokazuje, a czasami wyręczy. Ale są też plusy. Po pierwszym ciężkim i stresującym dniu droga z salonu do sypialni jest nieco krótsza niż z Żoliborza na Mokotów.
Profilowe zamiast twarzy
Najbardziej jest mi szkoda, że nie mogę realnie poznać moich koleżanek z pracy. Czuję się trochę tak jak w podstawówce, kiedy poznawało się ludzi w blogosferze, pisało z nimi i czekało, aż nadarzy się okazja, by móc spotkać ich w rzeczywistości.
Dzisiaj podróż z jednej dzielnicy do drugiej wydaje się jeszcze bardziej nierealna niż wtedy, gdy mając jedenaście lat, chciałam pojechać dwieście kilometrów dalej, by spotkać znajomą z internetu. Brakuje mi kontaktu niewerbalnego: uśmiechów, gestów, spojrzeń. Mam wrażenie, że moje koleżanki z pracy poznałam tylko w połowie i czekam na dzień, w którym będę mogła poznać je w naturalnym środowisku pracy.
Przestrzeń oswojona?
"Nie narzekaj, inni mają gorzej, muszą się narażać, wychodzić z domu" – słyszę czasami. To prawda, ale początki pracy w domu też nie bywają kolorowe. Pies szczeka, internet przerywa, do mieszkania puka sąsiadka. Otwierać, nie otwierać? W końcu jestem w pracy, a dodatkowo wszystko robię dwa razy wolniej niż inni, bo dopiero się uczę.
Rano czuję stres, że nie będę mogła podejść do biurka obok, spojrzeć komuś w oczy i poprosić o pomoc. Dopiero teraz zaczęłam doceniać, jak ważny jest kontakt z drugim człowiekiem w początkach pracy. Mój salon, który z dnia na dzień zmienił się w biuro, też jest jakiś obcy i nienaturalny.
Chciałabym móc całkowicie zaangażować się w pracę, odciąć się od obowiązków i kontaktów z ludźmi spoza pracy, ale przez przypadek zamykam okienko czatu pracowniczego, zamiast zamknąć moją znajomą, która pyta, czy napijemy się dziś wieczorem wina, oczywiście wirtualnie. Nie zdążyłam zapisać połowy mojego tekstu (bo jeszcze się nie nauczyłam, że zawsze trzeba zapisywać) i zniknął. Piszę od nowa. Pies dalej szczeka, a ja nie mogę się skupić na najprostszej rzeczy.
Wdzięczność
Mimo tych wszystkich drobnych i większych przeciwności jestem bardzo wdzięczna. Mam świadomość, że wiele osób w tym czasie straciło pracę, a ja – rzutem na taśmę – zyskałam. I to taką, która odpowiada moim wyobrażeniom, umiejętnościom i pragnieniom.
Nie musiałam się martwić, że może jednak z powodu koronawirusa, firma nie zdecyduje się na zatrudnienie mnie, bo jest to praca, którą można wykonywać zdalnie. Siedzę sobie więc w zaciszu mojego domu, bardzo daleko od zatłoczonych autobusów, warszawskiego, dziarskiego truchtu (mówiąc słowami rapera) i ogólnego zgiełku.
Wszystkiego uczę się powoli. Mylę się, dopytuję, poprawiam. Cieszą mnie śmieszki moich koleżanek i ich gotowość do pomocy. Zasypiam spokojnie po każdym dniu w pracy, w którym dałam z siebie tyle, ile mogłam, a odpuściłam w tych sprawach, na które nie miałam wpływu.