
Chyba nie ma dzisiaj użytkownika polskiego internetu, który nie widziałby lekcji o liczbach parzystych czy o bocianim gnieździe. "Szkoła z TVP" to ogromne przedsięwzięcie telewizji publicznej, którego cel był zacny. Dzieci, które nie mają dostępu do internetu, miały dostać materiały z każdego przedmiotu. Bez względu na to, w jakim są wieku. Miało być dobrze, ale wyszło jak zwykle.
Opowiedziała nam nauczycielka, która prosi o anonimowość ze względu na obawę, że straci pracę. I tak się naraziła – odmówiła udziału w programie.
Szczerze mówiąc, nie wiem, dlaczego zostałam wybrana. Nie wysyłałam nigdzie mojego CV, nie szukałam takich możliwości, bo nie wiedziałam nawet, że ruszy taki program. W niedzielę 29 marca dostałam pierwszą wiadomość w tej sprawie. To był nieoficjalny mail od osoby spoza TVP, od osoby ze szkoły.
Była to lakoniczna informacja, że coś takiego się odbędzie i że jestem potrzebna plus pytanie, czy jestem w stanie to wykonać. Pojawiła się też sugestia, że dobrze by było, gdybym była w stanie, ponieważ ktoś to musi zrobić. To nawet nie była wiadomość bezpośrednio do mnie. Ja dostałam kopię oryginału, maila z drugiej ręki. Autorem pierwowzoru była osoba współpracująca z TVP wytypowana do tego zadania, czyli do znalezienia nauczycieli do programu. Myślę, że nie było w tym złej woli tych ludzi. Po prostu nikt nie wiedział, jak to będzie wyglądało.
Tak, na pewno. Nikt z własnej woli nie brałby w tym udziału. Przynajmniej nie w takiej formie.
Zgadza się.
Dwa dni po drugiej wiadomości. Jednak nagrania całego programu ruszyły w piątek i w sobotę 27 i 28 marca, więc miałam to szczęście, że mogłam zobaczyć pierwsze efekty przed swoim planowanym nagraniem, bo już 30 marca była pierwsza emisja. Po obejrzeniu programu odmówiłam. Nie sądziłam wcześniej, że to będzie aż tak tragiczne.
Z pewnością nikt nie był z tego zadowolony. Ponieważ wszystko działo się tak szybko, a grafik był napięty i nagrania zaplanowane, trzeba było szybko znaleźć osobę, która mnie zastąpi. To nie był powód do radości dla nikogo, natomiast ja dałam sobie prawo do rezygnacji.
Tak, też miałam dobrą wolę, aczkolwiek nie wiedziałam nic. Wiedziałam jedynie, że mam nagrać lekcję na wybrany przez siebie temat. Wiedziałam, że jest gdzieś jakiś metodyk, który może ewentualnie pomóc mi przy pisaniu konspektów. 30 marca dostałam więcej szczegółów. Było zdjęcie scenografii i numery telefonów do wszystkich uczestników. To wszystko.
250 zł za jedną lekcję i mimo że byłam chwilę przed nagraniami, nie dostałam informacji, jaka będzie forma zatrudnienia. Czy to będzie umowa o dzieło, czy zlecenie... Nie wiedziałam, jakie mam prawa, ile razy moja lekcja będzie emitowana. Czy zobaczę ją po nagraniu...
No właśnie.
W telewizji jedna lekcja trwa 25 minut, ale samo nagranie około godziny. Z tym że nie ma przerw między kolejnymi lekcjami. Czyli jeden nauczyciel kończy, natychmiast wchodzi kolejny i niekoniecznie jest tak, że każdy nagrywa po jednej lekcji. Myślę, że jeden nauczyciel nagrywał kilka tematów jeden za drugim. To produkcja taśmowa.
Na to wygląda. Z pewnością nie było czasu, żeby się dowiedzieć, czy cokolwiek będzie zaoferowane. Nauczyciele często noszą swoje rzeczy do pracy, bo szkołom brakuje pieniędzy na pomoc dydaktyczne. Tak było i tym razem.
Naprawdę, nie rozumiem, dlaczego TVP nie zapłaciła dużych pieniędzy po prostu youtuberom za przygotowanie tych materiałów. Oni mają wszystko, co trzeba. Sprzęt, kamery, mikrofony, gadżety, materiały, wszystko...
Dokładnie. Oczywiście, są w tym programie dobre lekcje, bo są wśród nauczycieli osoby, które dobrze radzą sobie ze stresem, więc uniosły to zadanie. Ale są też nauczyciele, którzy ze stresu popełnili błędy, przez co są teraz pośmiewiskiem całego kraju. Te panie są w strasznej sytuacji, bo będą kiedyś musiały wrócić do swoich uczniów.
Lekcja prowadzona w realu jest dynamiczna, jest prawdziwa interakcja. Inaczej patrzy się w oczy dziecka, a inaczej w oko kamery. Dlatego nie zgadzam się z tą argumentacją.