W świetle prawa lekcje religii zarówno w szkole, jak i w przedszkolu organizuje się na wniosek rodzica. Jeśli rodzice nie składają takiego wniosku, mogą być spokojni – ich dziecko nie trafi na religię. Nie trzeba podpisywać deklaracji ani zgód... Nie, wróć: tak być powinno. A jak jest w rzeczywistości?
W szkołach najczęściej rodzice "na wejściu" muszą odnieść się do uczestnictwa dziecka w lekcjach religii, choć nie powinni być w ogóle o to pytani. Sytuacją wyjściową powinien być brak religii w planie i zero tematu, póki rodzic sam go nie poruszy.
Lekcje religii powinny znaleźć się w planie, dopiero gdy rodzice minimum 7 dzieci z klasy złożą stosowny wniosek. Jednak również wtedy rodzice, którzy nie złożyli wniosku, nie powinni się tym, jakkolwiek zajmować. Ta sama zasada dotyczy organizacji lekcji religii w przedszkolach.
Jak jest w praktyce, to wiedzą wszyscy. M.in. dlatego sporą karierę zrobiło w mediach społecznościowych zdjęcie pisma, które otrzymała jedna z mam.
Dlaczego szkoły postępują wbrew przepisom? Od nauczycielki ze szkoły podstawowej w małym mieście, która woli pozostać anonimowa, dowiedzieliśmy się, że "tak jest od lat i rodzice są do tego przyzwyczajeni". - Religia jest w planie i wielu rodziców nie zdaje sobie sprawy, że jest nieobowiązkowa. Świadomość jest coraz większa, jednak wciąż wielu rodziców nie wie, w jaki sposób miałaby złożyć wniosek i tak dalej. Taka forma "zgody" na religię to "biurokratyczna pomoc" i organizacyjne ułatwienie – odpowiada.
Na pytanie, czy dyrekcja nie wiem, że szkoła nie rozdając "zgód", mogłaby jednocześnie uświadomić rodziców o ich prawach, nauczycielka wzrusza ramionami. - Dyrekcji powinno na tym zależeć, ale przy obecnym chaosie i nadmiarze pracy papierkowej, może wolą sobie nie utrudniać? - komentuje.
Skutkiem takiej "biurokratycznej pomocy" jest nie tylko naciąganie prawa i kierowanie do rodziców deklaracji do podpisu. Zdarza się, że na lekcje religii trafiają uczniowie, którzy nie są na nią zapisani.
W przedszkolu także dochodzi do poważnych nadużyć. Do redakcji naTemat przyszedł list: "mam czteroletnią córkę, która chodzi do państwowego przedszkola (…) nie chcemy, by dziecko chodziło na zajęcia z religii. Największy problem tyczy się tego, że zajęcia odbywają się w środy o godzinie 12, a dzieci, które nie chodzą na religię, będą wyprowadzane z sali na świetlice.
Mój (już!) mąż napisał, czy nie można przesunąć zajęć, by dzieci nie czuły się wyobcowane — w końcu to czterolatki, ale zostaliśmy odesłani do dyrekcji. Pani dyrektor była nieosiągalna w placówce, zatem zadzwoniłam i ku mojemu zdziwieniu nakrzyczano na mnie, że nie będę 'rozwalać planu pracy przedszkola' i że 'dziecko nie musi być wyprowadzane – może uczestniczyć w zajęciach i posłuchać! Czy stanie się jakaś krzywda?' Dopiero gdy zapytałam, czy ktoś złożył pisemny wniosek o organizację tych zajęć, to pani dyrektor nabrała wody w usta" - napisała w liście czytelniczka.
W przedszkolach jest najtrudniej – nie ma w nich świetlic, w których dzieci mogą przeczekać "okienko", poza tym są zbyt małe, by zająć się sobą. Rodzice nie wnioskując o zajęcia z religii obligują nauczycieli do zorganizowania zajęć zastępczych. W innym przypadku można postępowanie przedszkola interpretować jako dyskryminację.
W opisanym wypadku przepisy nie zostały złamane, bo dzieci, których rodzice nie złożyli wniosku, zostały wyprowadzone z zajęć, jednak zdecydowanie powinno się im zapewniać zajęcia zastępcze lub zrobić wszystko, by nie czuły się izolowane.
To zdecydowanie rola placówki, której rodzice są klientami. W końcu chodzi o dobro dzieci, prawda?