
REKLAMA
Na konferencji prasowej poświęconej promocji publikacji "In vitro. Rozmowy intymne" celebrytka przyznała, iż uważa za "straszne" używanie brutalnych określeń wobec dzieci poczętych przy pomocy in vitro ("dzieci Frankensteina", "urodzone z bruzdą" czy "niegodnie poczęte") i przypomniała, że za każdym z takich określeń stoją dzieci, które to wszystko słyszą.
Swoim synom opowiedziała o tym, w jaki sposób znaleźli się na świecie, kiedy przejeżdżała z ówczesnym mężem i ojcem dzieci Jackiem Rozenkiem pod kliniką leczenia niepłodności.
I choć jej dzieci od dawna wiedzą, że są poczęte przy pomocy in vitro, przyznała, że jeszcze niedawno miała obawy, czy nie są obiektem drwin w szkole. – Chodzą do szkoły, w której takie dzieci nie są stygmatyzowane, ale i tak zapytałam Stanisława, starszego syna, czy w szkole mu nie dokuczają. On na to: "Mamo, nie. Dzieci na ten temat w ogóle nie rozmawiają. To dorośli o tym mówią" – powiedziała.
I trzeba przyznać, że to bardzo trafne spostrzeżenie. Choć jeśli publiczna debata stanie się bardziej agresywna, dzieci na pewno będą powtarzać to, co usłyszały w domu – jak w każdej innej sytuacji. Jeśli więc w naszym języku funkcjonują takie określenia, warto ugryźć się w język i pomyśleć, ile cierpienia możemy tym przysporzyć nie tylko rodzicom, którzy zdecydowali się na in vitro, ale również ich – bogu ducha winnym – dzieciom.