
– W pierwszym roku pracy zarabiałem 901 zł brutto. Słownie: dziewięćset jeden złotych. To było jakieś 560 zł na rękę, oszczędzę wam matematyki. To nie błąd. Miałem 27 godzin dydaktycznych, czyli półtora etatu, więc wyciągałem jakieś 800 zł miesięcznie – pisze Kurman.
Etat w szkole to (mocno teoretycznie) 18 godzin lekcyjnych. Do tego dochodzą rady pedagogiczne, zebrania z rodzicami, przygotowanie imprez, przygotowanie i sprawdzanie kartkówek, wszelkie "sprawy wychowawcze". Co jednak ważniejsze – w szkole nie ma ewidencji czasu pracy.
Jako jedyną motywację, Kurman uważa "poklepanie po ramieniu, jakiś kubek, inny dyplom". Jest oczywiście "dodatek motywacyjny", częściej przez nauczycieli nazywany "demotywacyjnym". To teoretycznie 10 proc. pensji.
– Na szczęście nigdy nie miałem tej wątpliwej przyjemności [bycia wychowawcą], znam temat z opowiadań kolegów i koleżanek z pracy. Wierzę jednak, że odbieranie służbowych telefonów o 22.00 w niedzielę to nic przyjemnego – pisze.
Może cię zainteresować także: Powstała "lista zachowań niepożądanych". O tych skutkach reformy edukacji się nie mówi