
Obecnie Daniel Kurman pracuje w korporacji, ale jeszcze 3 lata temu był nauczycielem. I "choć nie była to praca pod tytułem: 'mieszkam u rodziców i mam cały hajs na imprezy, i gry na plejstejszyn, więc wyje*ane", lecz raczej: 'mam dwójkę dzieci, kredyt hipoteczny, więc pozwolę się upodlić, bo nie chcę tłumaczyć dwulatce, że tata jest przegrywem i kinderków dzisiaj nie będzie", to kiedy dostał wypowiedzenie, odetchnął z ulgą, czując "niewytłumaczalną radość i wolność". Jego facebookowy wpis na temat strasznej rzeczywistości nauczycieli udostępnił nawet Przemysław Staroń, Nauczyciel Roku 2018.
– W pierwszym roku pracy zarabiałem 901 zł brutto. Słownie: dziewięćset jeden złotych. To było jakieś 560 zł na rękę, oszczędzę wam matematyki. To nie błąd. Miałem 27 godzin dydaktycznych, czyli półtora etatu, więc wyciągałem jakieś 800 zł miesięcznie – pisze Kurman.
Etat w szkole to (mocno teoretycznie) 18 godzin lekcyjnych. Do tego dochodzą rady pedagogiczne, zebrania z rodzicami, przygotowanie imprez, przygotowanie i sprawdzanie kartkówek, wszelkie "sprawy wychowawcze". Co jednak ważniejsze – w szkole nie ma ewidencji czasu pracy.
Jako jedyną motywację, Kurman uważa "poklepanie po ramieniu, jakiś kubek, inny dyplom". Jest oczywiście "dodatek motywacyjny", częściej przez nauczycieli nazywany "demotywacyjnym". To teoretycznie 10 proc. pensji.
– Na szczęście nigdy nie miałem tej wątpliwej przyjemności [bycia wychowawcą], znam temat z opowiadań kolegów i koleżanek z pracy. Wierzę jednak, że odbieranie służbowych telefonów o 22.00 w niedzielę to nic przyjemnego – pisze.
Może cię zainteresować także: Powstała "lista zachowań niepożądanych". O tych skutkach reformy edukacji się nie mówi
