Każdy z nas sporo korzysta z internetu – taki już urok czasów, w których przyszło nam żyć. Nieograniczony dostęp do sieci może jednak skutkować uzależnieniem, które jest równie niebezpieczne, jak każde inne – np. od alkoholu. O walce z internetowym nałogiem niespełna 10-letniej córki, opowiedziała w "Gazecie.pl" mama trójki dzieci.
Zosia była niegdyś grzecznym i kochanym dzieckiem, które uwielbiało bawić się poza domem, jeździć na rowerze i słuchać disneyowskich bajek. Coraz więcej czasu spędzała jednak przed ekranem laptopa i smartfona – początkowo oglądała kreskówki, potem zaczęła grać w gry i oglądać na YouTube filmiki. Początkowo nie wzbudzało to niepokoju jej mamy; dziecko było spokojne, a ona miała więcej czasu na wypełnianie domowych obowiązków.
Kiedy zorientowała się, że Zosia spędza w sieci cały wolny czas, nie potrafi skupić się nauce i odprawia z kwitkiem koleżanki, które chcą ją wyciągnąć na podwórko, zaczęła interweniować i ograniczać czas, który mała spędza w internecie.
"Ty dzi*ko"
Dziewczynka stała się wówczas agresywna – potrafiła mamę nazwać nawet "dzi*ką". – I było tylko gorzej. Później usiłowała wyskakiwać przez okno. A my mieszkamy na drugim piętrze! Wyciągnęłam klamki z okien i od drzwi balkonowych. Byłam przerażona. To już nie było to samo dziecko. Biła siostrę. Mnie też. Pięściami nas okładała, kopała, gryzła – opowiada mama Zosi.
Zgodnie z zaleceniem psychologa dawkowała córce dostęp do internetu – maksymalnie 1,5 godziny dziennie. Pewnego grudniowego poranka dziewczynka odmówiła pójścia do szkoły, zaczęła krzyczeć, domagać się odzyskania telefonu. Finalnie złapała za kuchenny nóż.
– Ja wtedy naprawdę nie wiedziałam, co się stanie. Czy ona pójdzie z tym nożem w moją stronę? Czy zrobi coś sobie? Zaczęłam krzyczeć. Kiedy starsza córka, Wiktoria, usłyszała mnie, przybiegła do kuchni. Zobaczyła nas i zaczęła płakać. Bała się i o mnie, i o Zosię. Zadzwoniła na policję. Przyjechało dwóch młodych funkcjonariuszy. Powiedzieli, że pierwszy raz są na takiej interwencji i nigdy nie widzieli dziecka w takim stanie, w jakim była Zosia – opisuje kobieta.
Dziewczynka przestraszyła się policjantów, nie potrafiła wytłumaczyć swojego zachowania. Pojechały więc do szpitala, ale w żadnym nie chcieli jej przyjąć. Mieli przepełnienie, dzieci spały na "dostawkach".
"Nie wiem, co się może zdarzyć z moją córką"
Dwa miesiące później wreszcie się udało – Zosię przyjęto do szpitala w Gnieznie, spędziła tam miesiąc. Mama mogła ją odwiedzić tylko 2 razy. Dziewczynka jadła tylko plastikowymi sztućcami, nie mogła mieć nawet płyty CD do nauki angielskiego ani zdjęcia w ramce – nic, czym mogłaby sobie zrobić krzywdę. Dostawała dwa stałe leki: uspokajający i nasenny. Czasem hydroksyzynę.
– W najczarniejszych snach nie przeżyłam czegoś takiego! Czułam się tak, jakbym była najgorszą matką na świecie. Nigdy w życiu bym nie pomyślała, że będę musiała własne dziecko wywieźć do szpitala psychiatrycznego. Żadna matka sobie tego nie wyobraża. Ale ja nie miałam wyjścia – opowiada jej mama.
Po miesiącu Zosia wyszła ze szpitala – zarekomendowano jej "dalsze leczenie w poradni, udział w zajęciach w świetlicy socjoterapeutycznej i indywidualną ścieżkę edukacyjną". Nie może korzystać z internetu – dokładnie tak samo, jak nie mogłaby pić alkoholu, będąc alkoholiczką.
– Zareagowałam zbyt późno. Ale skąd mogłam wiedzieć, że to aż tak się skończy? Wszyscy używają Internetu. To tak jak z piciem. Trudno wychwycić moment, w którym się robi niebezpiecznie(...)Nie wiem, co się może zdarzyć z moją córką. Teraz zajmuje ją komunia. Ale co będzie potem? To wszystko jest takie bolesne– mówi jej mama. Choć jej rodzice tego nie rozumieją, grozili nawet, że odbiorą jej prawa rodzicielskie, bo "co z niej za matka, która dziecko do psychiatryka zawozi".
Tymczasem wkrótce Zosia będzie miała w sądzie sprawę o demoralizację. To skutek grudniowej interwencji funkcjonariuszy policji.