"Pani wysiada, albo dalej nie jadę". W autobusach nie ma miejsc dla matek?
Redakcja MamaDu
17 sierpnia 2018, 09:41·2 minuty czytania
Publikacja artykułu: 17 sierpnia 2018, 09:41
W warszawskiej komunikacji miejskiej doszło do sytuacji, która zbulwersowała pasażerów. Kierowca wyprosił z autobusu matkę z dzieckiem, mimo że w pojeździe było sporo miejsca, a na dworze był upał. Czy postąpił słusznie?
Reklama.
Sytuację opisał mieszkaniec Białołęki na lokalnej grupie na Facebooku. Sprawę natychmiast podchwyciły media.
Zdarzenie miało miejsce na linii 140. Autobus zatrzymał się na przystanku. W środku były już dwa dziecięce wózki. Wsiadająca była zatem trzecia. Pech chciał, że tego dnia był upał, więc oczekiwanie w pełnym słońcu na autobus nie było komfortowe ani dla matki, ani dla dziecka.
Kiedy kobieta weszła do autobusu, usłyszała od kierowcy, że jeśli nie wysiądzie, ten nie pojedzie dalej. Jego zachowanie wywołało burzliwą reakcję samej matki, jak i współpasażerów. Okazuje się jednak, że kierowca miał rację.
Analogiczna sytuacja miała miejsce około dwa lata temu, opisała ją wówczas "Wyborcza". Głos zabrał rzecznik Miejskich Zakładów Autobusowych: "Regulamin przewozów środków transportu zbiorowego nie określa maksymalnej liczby wózków. Każdy pojazd może ich pomieścić różną liczbę. Tego nie da się jednoznacznie uregulować. Najczęściej w autobusach jest miejsce na dwa wózki dziecięce lub inwalidzkie".
Zatem jeśli są dwa zabezpieczone miejsca dla wózków, nawet jeśli w autobusie jest nadal sporo przestrzeni, kierowca nie może zabrać trzeciego. Inaczej złamie regulamin, za co może ponieść karę.
Ponadto, chodzi o bezpieczeństwo: "Gdyby zdecydował się jechać z niezabezpieczonym wózkiem, w którym znajdowało się dziecko, i podczas jazdy doszłoby do kolizji, to w przypadku silnego uderzenia dziecko zapewne wyleciałoby przez którąś z szyb. Kto by wtedy za to odpowiadał? Matka, która mimo nalegań kierowcy zdecydowała się na taką jazdę? Oskarżono by kierowcę o niezachowanie należytej ostrożności i na niego spadłaby cała wina" – mówił w rozmowie z "Wyborczą" anonimowy pracownik MZA.