Mówią, że są szczęśliwe i wolne, a co myślą naprawdę? Joanna ma 30 lat i postanowiła opisać to, jak wygląda samotne życie w kawalerce, bez dzieci i męża. "Chciałabym poczuć to, co wy, matki – nieopisaną radość z posiadania dzieci i faceta, który zbuduje dom, a ja wypełnię go ciepłem" – wyznaje. Może nie dotyczy to każdej singielki, ale na pewno wielu z nich. Oto historia do bólu prawdziwa, odsłania niewygodną prawdę osób żyjących w pojedynkę.
Mam 30 lat i nie mam dzieci. Jak się z tym czuję?
Przyznam, że kiedyś tego nie planowałam. Do Warszawy przyjechałam z małego miasta na studia. Miał być chłopak, praca, mieszkanie, miała nastąpić stabilizacja i wejście w lepszy świat, bogatszy, pełniejszy, ciekawszy. To, co planowałam, nie sprawdziło się.
Kariera przede wszystkim
W Warszawie zaczęłam rozwijać swoje zainteresowania, m.in. fotografię, którą kocham i która do architektury (którą studiowałam 5 lat) bardzo pasuje. Chodziłam po wystawach, rozwijałam wyobraźnię, brałam zlecenia na dodatkowe projekty, czułam, że wiem więcej niż architekci, którzy rodzinę już mają. Miałam satysfakcję i myśl: "Ha! Warto poświęcać się dla pracy!". Dodam, dziś już tak nie myślę.
Moje miejsce na ziemi nie istniej
Miejsca na ziemi i osoby, z którą dziecko mogłabym mieć, nie znalazłam (jeszcze), więc robiłam wszystko, na co miałam ochotę. Żadnych poświęceń i żadnych ograniczeń. Życie dla siebie. Myśli o tym, że to koniec pomysłów na macierzyństwo i znaleźć powinnam sobie nowy pomysł na życie poza pracą, rodzą się we mnie coraz częściej. Muszę mimo wszystko przyznać, że zamrożone uczucia bycia matką odzywają się co rusz. Staram się je zagłuszać pracą, pasjami, znajomymi, wyjściami do pubu. Czasem pomaga.
Najbardziej odzywają się we mnie takie "głosy", że instynkt matki we mnie wciąż drzemie, gdy widzę rodziny wspólnie jadące na rowerze albo gdy idę do przyjaciółek, które mają dzieci i siedzą wspólnie przy stole. Wtedy zdaję sobie sprawę, że moje życie, choć wygodne i poukładane, idealne wciąż nie jest.
Dopadło i mnie
Trzy dni temu musiałam, zostać z piątką dzieci moich dwóch przyjaciółek. Taki maraton dla niedoświadczonej 30-latki. "Poradzisz sobie, jesteś już duża" – usłyszałam. Wizja spędzania 24 godzin, z pięcioma żywymi istotami, których wiek nie przekracza dwucyfrowej liczby, była katastroficzna.
Niezaplanowane "wydarzenie"
Co mogłam zrobić? Marzyłam, aby przetrwać i zapomnieć. Odmówić nie wypadało. Była to dla mnie najlepsza lekcja. Co się okazało? Dzieci wydobyły ze mnie to, co najpiękniejsze i dawno zakopane – miłość bezwarunkową. Te małe istoty nie są tylko listą obowiązków – stertą prania do zrobienia, rachunków do zapłacenia, walką o święty spokój w domu. Wiążą się z pełnią życia, otwartością i wolnością, życiem, w którym kontrolować już raczej się nic nie da.
Kto by pomyślał?
Rozmawiałam z nimi i czułam, jak płynę. Ta rozmowa miała inną jakość. Okazało się (całkiem przypadkiem), że dzieci są idealnymi kompanami do spędzania czasu wolnego. Są szczere, bystre, empatyczne, spostrzegawcze i mądrzejsze niż niejedna 30-latka z dwoma fakultetami. Są kochane, podbijają serce i zdobywają swoją osobą twój świat. Do kompletu miałam jeszcze uroczą biszkoptową Goldenkę, która pchała się do przytulania. Dodawała uroku i energii całemu zespołowi i "wydarzeniu". W pewnym momencie, pod wieczór, stanęłam na środku pokoju i spytałam siebie: "Czemu ja tak nie mam?". Dzieci już spały, ja zostałam w tej ciszy i pustym salonie.
Do góry nogami
Podsumujmy. Mam 30 lat, mieszkanie urządzone w stylu industrialnym, dominuje w nim szarość, biel i czerń, mam seks przygodny, mam setki płyt, książek, planów podróży. Czego nie mam? Miłości ludzi. Gdy wracam do domu po ciężkim dniu, nikt na mnie nie czeka oprócz perskiego kota. Nie chcę już mówić tylko do niego! W jednej chwili, po "maratonie" rodzinnym, chciałabym to wszystko rzucić (oprócz pracy, którą naprawdę lubię). Czy jestem jedyną singielką z takimi refleksjami?
Głośno mówię, że uwielbiam swoje uporządkowane życie, a w środku myślę: mam dość, niech w moich ścianach zagości życie.
W życiu się tak nie zresetowałam
Gdy dotarłam na miejsce, do dużego domu, był krzyk, płacz, radość i milion pytań: zagramy w scrabble, obejrzymy bajki, pójdziemy na dwór? Mój dzień zaczął się o 9:00, a skończył o 23:00 i dopiero chwilę przed snem zorientowałam się, że mój telefon w podwarszawskiej wsi zasięgu nie znalazł. I oto odczułam ulgę – nareszcie bez uzależniającego klikania na Facebooku i scrollowania Instagrama. Żadnych powiadomień, SMS-ów, wiadomości na Messengerze nie potrzebowałam. Guzik mnie obchodziło, co dzieje się w wirtualnym światku. Tu miałam cały barwny, duży i nieposkromiony świat i ludzi z prawdziwego zdarzenia.
Czysta radość
W domu chaos, sterta brudnych butów, naczyń do zmywania, śladów stóp na posadzce. Mnie – pedantce z krwi i kości, jakoś to nie przeszkadzało, nie tym razem. Wolałabym czerpać całą sobą jak najwięcej z chwil, których mogę nigdy nie doświadczyć. Być może ten ból w sercu i smutek musiał się pojawić, bym zmieniła drogę w labiryncie zwanym życiem.
Tak od siebie jeszcze
Zazdroszczę Wam, Matki, że macie cały ten bałagan, chaos, dzieci, męża, który wraca zmęczony z pracy, bo to niewyobrażalny prezent od losu. Nie wierzcie w deklaracje singielek, że ich kawalerka, minisamochód i pensja tylko dla siebie to szczyt marzeń. Po prostu im się jeszcze nie udało, nie miały tyle szczęścia, by zbudować coś więcej, ale nadal na to czekają. Niektóre nie są tego świadome, jeszcze.