Obie jesteśmy mamami dwójki dzieci, rówieśniczkami, dlatego trochę mi ulżyło, kiedy to ona proponuje, żebyśmy przeszły na „ty”- Tak łatwiej będzie mi rozmawiać– napisała, bo „spotykamy” się na Facebooku, jeśli można to tak nazwać. Zastanawiałam się, czy może spotkania face to face ją krępują, męczą, irytują, czy są jakieś inne powody. – Zrobiłam to dla twojej wygody. Uwielbiam ludzi, uwielbiam ich poznawać, ale przez niedosłuch mam to utrudnione. Nie wszyscy mają tyle cierpliwości. Rozumiem to – wytłumaczyła mi już w trakcie naszego wywiadu. Kim jest?
Magdalena Śpiewak, „dziewczyna z obrazka”, tak nazywa się jej blog, w którym to pisze nie tylko o macierzyństwie, czy związkach, ale przede wszystkim o tym, czego każdy obawia się najbardziej: O śmiertelnej chorobie, o tym, jak to jest być „inną”pod wieloma względami.
Na swoim blogu napisała: „W przypadku kobiety, która ma dzieci z różnymi partnerami, nie znasz sytuacji. Nie wiesz, co się wydarzyło. Powiesz, że „porządna kobieta”, by do takiej sytuacji nie dopuściła. A może po prostu dla tej porządnej kobiety ważniejsze było, co ludzie powiedzą, niż własne szczęście?”
Kobieta, matka i po raz drugi, żona... Jak poznałaś swojego męża?
Magdalena Śpiewak: Przez Facebooka. Poznaliśmy się dokładnie w lutym, 2012 roku i w żaden sposób nie była to znajomość romantyczna. Z resztą, ja wtedy byłam mężatką, a on był w związku. Dopiero w 2014 roku spotkaliśmy się na żywo, jak przyjechałam do Warszawy w odwiedziny do znajomego.
Dzieci w twoim życiu pojawiły się szybko. Starszy syn ma już 7 lat. To wcześnie jak na współczesną kobietę. Bałaś się? Młoda mama, mama "inna" niż większość. Jak o sobie myślałaś?
W pierwszą ciążę zaszłam w wieku 19 lat i nie powiem, żebym się bała. Miałam duże wsparcie ze strony rodziny. Wiedziałam, że nie zginę, bo otaczają mnie ludzie, którzy zaopiekują się mną i dzieckiem, które lada moment przyjdzie na świat. Bali się przede wszystkim lekarze…
A czego dokładnie?
Wciąż byłam pod opieką poradni onkologicznej. Obawiano się, że ciąża bardzo osłabi mój organizm i tego, że jeśli gdzieś tam jeszcze były komórki nowotworowe, to one wykorzystają okazję i … zaatakują ponownie. Na samym początku ciąży trafiłam na patologie z powodu złych wyników. Wtedy też, otwarcie zaproponowano mi… aborcję. Z troski o moje zdrowie. Odmówiłam, nawet nie zaczęłam się nad tą opcją zastanawiać.
A nie bałaś się o swoje życie?
Nie, w ogóle! Chyba byłam jedyną przekonaną o tym osobą, że nic mi nie będzie. Och, przepraszam! Lekarz ginekolog prowadzący moją ciążę, także bardzo wierzył we mnie, jako kobietę, pacjentkę i przyszłą mamę.
Może to ten tajemniczy, kobiecy, matczyny instynkt?
Nie wierzę w instynkt macierzyński
Ale coś dawało ci siłę i wiarę, że wszystko będzie ok…
Jak się tak teraz nad tym zastanawiam, to ja po prostu nigdy nie wierzyłam, że mogłabym umrzeć na raka. To była dla mnie istna abstrakcja! Całe leczenie było dla mnie logiczne: będę zdrowa. Nie widziałam żadnych powodów, by miało to ulec zmianie.
Gdy usłyszałaś propozycję aborcji, powiedziałaś o tym rodzinie, najbliższym? Oni też mieli podobne zdanie do ciebie?
Od razu napisałam do mamy, pełnego oburzenia, smsa. Byłam wściekła, że w ogóle taka propozycja padła. Ona wtedy zadzwoniła do mojego lekarza prowadzącego. Wszyscy byliśmy zdziwieni i oburzeni tym pomysłem.
U niego też prowadziłaś drugą ciążę?
Tak
To jest dwójka. Maluchy w domu, mąż w pracy… Jak sobie z tym radziłaś na początku?
To była jeszcze bardziej skomplikowana sytuacja. Krążyłam wtedy między Niemcami, a Polską. Raz mieszkałam z mężem, raz z rodzicami i szczerze, uwierz, że najszczęśliwszymi momentami były te, w których mój (teraz już były) mąż, był w pracy…
Skoro się rozstaliście, to domyślam się, że nie układało wam się tak, jakbyście tego chcieli...
Mój były mąż stosował każdą możliwą przemoc w rodzinie. Jak każda kobieta, która jest ofiarą takiej przemocy, długo dawałam się nabrać, że się zmieni, że teraz będzie już inaczej… Ale gdy wracałam od rodziców do niego, wszystko zaczynało się od nowa. W końcu dojrzałam do decyzji o rozwodzie. Pomoc najbliższej rodziny była nieoceniona. Prawdę mówiąc, to życie moje i dzieci jest spokojne, i po prostu dobre, dopiero od roku, odkąd mieszkamy w Warszawie z moim obecnym mężem.
Masz 27 lat, jesteś po walce z nowotworem, po trudnym związku. Masz niedosłuch i dwoje dzieci do wychowania... Skąd czerpiesz siłę?
Moja mama jest moją siłą. Świadomość, że mam kogoś bliskiego, takiego "mimo wszystko" pozwalała mi błądzić i uczyć się życia. Takie poczucie, że nie jestem sama, że nigdy nie będę sama, bo mam rodzinę jest bardzo dużym wsparciem i właśnie siłą do pokonywania przeciwności losu.
„Onkologia to życie” i „Skoro serce słyszy” poruszają bardzo trudne tematy. Wszystko to dotyczy ciebie osobiście. To dużo jak na jedną osobę. Dlaczego zdecydowałaś się o tym pisać na blogu?
„Onkologia to życie” to był przypadek. Kierowana impulsem napisałam tekst o takim tytule, bo bardzo mnie denerwowało, że z onkologii dziecięcej robi się umieralnie. Chciałam pokazać ją z innej strony, pokazać, że tam jest ŻYCIE. To był zapalnik do napisania kolejnych tekstów. Natomiast „Skoro serce słyszy” było przemyślaną decyzją. Po pierwsze, chciałam mieć na blogu coś innego, niż mają wszyscy. Po drugie, ważniejsze, bardzo zależało mi na tym, by uświadomić o problemie niedosłuchu jak największą ilość osób słyszących. Wychodzę z założenia, że większa świadomość społeczna o tym problemie, pomoże zniszczyć wiele barier. O tym się mówi zdecydowanie za mało, bo niedosłuch jest mało spektakularny.
Co czuje mała dziewczynka, która słyszy: Białaczka?
Dla mnie ta białaczka to nic nie oznaczała, bo nie miałam pojęcia co to jest za choroba. Do dziś nie zdaję sobie do końca sprawy z powagi tej choroby. Natomiast wiedziałam, że będę leczona chemią, a więc płakałam, że mi wypadną włosy, a były wtedy bardzo długie. W ciągu jednego dnia uporałam się z informacją o tym, że jestem chora. Byłam bardzo ciekawa i nawet trochę podekscytowana tym, co mnie czeka, oraz zniecierpliwiona, bo chciałam zacząć się jak najszybciej leczyć, by prędko wyzdrowieć. Bo wiesz, ja naprawdę nie zdawałam sobie sprawy z tego, że na to można umrzeć… Jakoś mój mózg to ominął.
Mówią, że w walce z chorobą najważniejsze jest nastawienie psychicznie, więc może właśnie dzięki temu wszystko dobrze się skończyło?
Jestem przekonana, że ta nieświadomość mnie uratowała.
Jednak konsekwencją choroby okazał się niedosłuch. Czy to znaczy, że trochę słyszysz np. Gdy twoje dziecko mówi do ciebie bardzo głośno, czy jednak to na nic?
Bez aparatu nie słyszę właściwie nic. Jak założę aparat, to jestem w stanie komunikować się z innymi. Czym bliższe są to osoby, tym łatwiej mi się rozmawia, bo jestem przyzwyczajona do ich głosu. Błędem jest założenie, że do osób niesłyszących trzeba mówić bardzo głośno. Lepsze efekty da mówienie wolne i wyraźne, bo ja odczytuję mowę z ruchu warg. Krzyczenie będzie dla mnie tylko niezrozumiałym hałasem, zdarza mi się nawet powiedzieć, "mów ciszej".
I jak ludzie reagują? Dzieci chodzą już do szkoły, przedszkola, jak wygląda komunikacja z ich wychowawcami?
Podzieliliśmy się z mężem obowiązkami tak, że on zaprowadza i odbiera młodszego syna z przedszkola, a ja zaprowadzam i odbieram starszego ze szkoły. W związku z tym, odpada mi komunikacja z wychowawcami w przedszkolu, natomiast w szkole powiedziałam, by dzwonić do męża. Jednak czasami, mimo wszystko, próbują ze mną rozmawiać. Ja tylko kręcę głową i mówię, że w tym hałasie nic nie zrozumiem. Na wywiadówki też chodzi mąż.
Przez niedosłuch mam bardzom ograniczone możliwości uczestnictwa w życiu szkolnym i przedszkolnym dzieci.
Jak twoi synowie odbierają twoją "inność"? A ich rówieśnicy, znajomi, czy zadają trudne pytania?
Nie, dla nich po prostu taka jestem. To my dorośli widzimy w ludziach "inność". Dzieci są najwdzięczniejszymi rozmówcami, nigdy nie tracą do mnie cierpliwości i jeśli trzeba, to powtórzą milion razy. I to się tyczy wszystkich dzieci, nie tylko moich.
Przyjęcie urodzinowe dziecka. Impreza? Goście? Czy jednak nie?
Oczywiście, że to wszystko mają. Mój niedosłuch w niczym nie przeszkadza, w końcu to nie moja impreza.
Bo czytałam na twoim blogu, że na początku nie akceptowałaś siebie, swojej choroby. Czy więc teraz masz już pełną jej akceptację, wewnętrzny spokój?
Nie, ale nie mogę przekładać tego na dzieci. One i tak już dużo tracą w kontakcie ze mną.
Dużo tracą... co dokładnie?
Nie pogadamy sobie idąc razem ulicą. Ja się musze zatrzymać, przykucnąć, wyrównać nasze twarze do tego samego poziomu i dopiero mogę wysłuchać co mają mi do powiedzenia. Muszę to odczytać z ruchu ich warg. Atakowano już mnie za to, bo rzekomo, dla dziecka, powinnam się poświęcać, ale nie pójdziemy razem do kina, bo bajki nie mają napisów.
Przecież mogą czasami pójść z tatą albo babcią. U mnie to mój partner chodzi z dziećmi do kina, ja, częściej na plac zabaw…
No i chodzi z nimi do kina ciocia, albo teraz właśnie tata, ale i tak, to ja jestem atakowana, że stwarzam problem tam, gdzie go nie ma.
Masz jakieś obawy związane z przyszłością? Czy bardziej na coś się wkurzasz? A może to zupełnie obce ci emocje?
Boję się dalekiej przyszłości, jak sobie poradzę, gdy męża zabraknie (jest ode mnie 16 lat starszy), jak to będzie na starość, czy dzieci nie będą się mnie wstydziły, gdy staną się nastolatkami? Odkąd straciłam słuch, przyszłość mnie przeraża, bo potrzebuję pomocy w codziennych sprawach, jak np. gdzieś zadzwonić, czy odebrać paczkę od kuriera.
A twoje największe radości? Co cię cieszy?
Rodzina. Wiem, że to strasznie oklepane, ale taka jest prawda. To, że po tym wszystkim, w końcu, mam udaną, kochającą się rodzinę. Taki codzienny spokój, rutyna, większość na to marudzi, a dla mnie to jest szczęście. Jak się przeszło tyle, co ja, to spokój jest mile widziany.