Większość rodzin to model 2 plus 1, ewentualnie plus 2. Trójka to już wyczyn, a czworo dzieci? Tacy rodzice wzbudzają podziw i ciekawość, to musi być nie lada wyzwanie. A jeśli jeszcze godzą to z karierą zawodową, osobistym rozwojem? Wielu wydaje się, że to nie jest możliwe, to się nie może udać, a nawet jeśli, to jakim kosztem. Czy tak jest faktycznie? Nie, i ta rodzina jest tego przykładem.
Mamą takiej gromadki jest Joanna Pruszyńska-Witkowska, na co dzień prezes agencji PR, która w kategorii Człowiek Rozwoju Przedsiębiorczości Kobiet magazynu „Brief”, zdobyła główną nagrodę.
Spotkałyśmy się u niej w firmie. Przyszłam zdecydowanie przed czasem, więc miałam zamiar zaczekać w korytarzu, ale gdy tylko mnie zobaczyła, przez uchylone drzwi swojego gabinetu, niezmiernie się ucieszyła. Wytłumaczyła, że ma jeszcze tyle spraw do załatwienia, kilka telefonów i punkt 17 musi lecieć, bo córka właśnie była u komunii i ma „biały tydzień”, więc świetnie, że możemy zacząć wcześniej. Gdy usiadłyśmy do rozmowy, jej telefon wciąż wibruje. Naturalna, uśmiechnięta, pozytywnie nastawiona do życia i ludzi. „A o co dokładnie będzie Pani pytać?” – powiedziała...
Ma Pani rodzinę, powszechnie uznawaną za liczną. Czy właśnie o takiej Pani marzyła? A może pojawiło się to z czasem?
Szczerze mówiąc, nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiałam. Nie planowałam szczegółowo tego, jak ma wyglądać moja rodzina i życie osobiste, za to moja kariera, owszem. Chciałam się realizować, być niezależną – to planowałam dokładnie. Dopiero jak poznałam mężczyznę mojego życia, czyli mojego męża Leszka, pojawiły się myśli o macierzyństwie, zaczęło to we mnie kiełkować. Nigdy też nie zastanawiałam się nad ślubem, białą suknią, takie rzeczy były poza moją wyobraźnią, ale gdy pojawił się ten mężczyzna wszystko zaczęło się zmieniać. Lepiej nie planować, bo jak się nie udaje, a wiele par boryka z problemami związanymi z płodnością, takie nastawianie się mogłoby okazać się poważną traumą.
Mieliśmy najpierw dwójkę z małą różnicą wieku, najstarszy ma 17,5 roku potem jest szesnastolatek. Po pięciu latach przerwy pojawił się Ksawery, obecnie jedenastolatek i Gabrysia, która ma lat 9. I wyszedł fantastyczny model, który wszystkim serdecznie polecam. A dlaczego? Ponieważ oni są dla siebie przyjaciółmi. Ta starsza dwójka z racji małej różnicy wieku, i ta młodsza dwójka – trzymają się bardziej razem. Są niesamowicie związani i powiązani ze sobą. Starszaki razem i młodsze razem. Każde ma kompana. Inaczej, gdyby np. skończyć na trójce, to trzecie mogłoby czuć się osamotnione. Moja ciocia mówiła: „Albo dwójka albo czwórka”. Jasne, to gigantyczne wyzwanie logistyczne, ale przyjemne patrzeć jak rosną, rozwijają się. Starsze lada chwila odejdą, ale mamy jeszcze maluchy, którymi możemy się nacieszyć.
Hmmm, może i ja pomyślę nad trzecim...
Koniecznie! Mamy wielu znajomych, którzy zatrzymali się na dwójce, teraz ich dzieci już są dorosłe, powoli opuszczają gniazdo, żyją swoim życiem, czasami tylko potrzebują naszego wsparcia. Ma to plusy, fajnie, że możemy z nimi pójść do teatru, podyskutować na różne tematy, ale niezwykłe jest to, że są jeszcze te beztroskie maluszki, one wnoszą tyle radości, a czas niezwykle szybko mija...
A w jakiej rodzinie Pani się wychowywała? Czy powieliła Pani model ze swojego dzieciństwa?
Wychowywałam się w nietypowej rodzinie, która się rozpadła, gdy miałam 4 latka. Do 12. roku życia byłam wychowywana przez dziadków. Ojca nie widywałam, a mama razem z bratem wyjechali do Kanady. Dopiero gdy byłam nastolatką, a był czas stanu wojennego, pojechałam do nich. Ale ja się źle czułam w Kanadzie. Za każdym razem, kiedy przyjeżdżałam do Warszawy, to wiedziałam, że nie chcę tam zostać, chcę być tutaj. Mimo wszystkich niedogodności naszej stolicy tutaj było mi zdecydowanie lepiej. Jakby na przekór, czułam się bardziej wolna. Tu były trzepaki, ludzie się często spotykali, a tam? Wszystkie dzieci były zamknięte w domach, przed telewizorami... co niestety teraz też u nas się zaczyna. Nie ma już za wiele wspólnych podwórek dla dzieciaków z sąsiedztwa, a nawet jak są, to dzieci rzadko tam się pojawiają. Jednak widzę po swoich dzieciach, że na szczęście wciąż tworzą się fajne paczki.
No więc nie miałam typowego domu i dużej rodziny, ale moja mama, samotnie wychowująca brata i potem też mnie, świetnie dawała sobie z tym radę.
A więc Pani rodzina jest całkowitym przeciwieństwem tego, czego Pani doświadczyła?
Tak. Chociaż mój mąż Leszek pochodzi z wielodzietnej rodziny, ich była dokładnie czwórka rodzeństwa. Gdy poznaliśmy się bliżej, ten model bardzo mi się spodobał, ale nie zakładaliśmy, że tak też będzie u nas.
Myślę, że takiej osobie jak ja, bez wzorca, jakiegoś modelu może być trudno. Wiele osób dorasta w domu, w którym rodzice są mocno zaangażowani, np. w naukę dziecka. Moi dziadkowie nie mieli takiego zacięcia, rodzice męża również. Zresztą my też nie jesteśmy perfekcyjnymi rodzicami, takimi, którzy chodzą na wszystkie wywiadówki i sprawdzają dzieciom tornistry.
Chyba nie ma ludzi, rodziców perfekcyjnych, z dążenia do perfekcji rodzi się potem wiele frustracji...
Tak. Ja nie mam już z tym problemu, ale np. niektórzy nauczyciele oczekiwaliby tego od nas. Jakbyśmy nic innego nie robili, nie mieli innych obowiązków i zajęć, tylko oddawali się wychowywaniu dzieci, tak naprawdę zabierając im ich samodzielność i uczenie niezależności.
Może cofnijmy się trochę w czasie. Wróćmy do okresu, kiedy była Pani w ciąży. A potem poród, czas połogu. Dawała Pani sobie czas na macierzyństwo czy szybko starała się wrócić do pracy?
Nie bardzo miałam wybór. To jest moja firma. Ja jestem za nią odpowiedzialna i oczywiście za ludzi, którzy są w niej zatrudnieni. Nie miałam poczucia komfortu.
Po pierwszym porodzie poddałam się presji, którą sama w sobie wytworzyłam. Wydawało mi się też, że może takie są oczekiwania... To był jakiś absurd, zupełny bezsens, bo już po dwóch tygodniach byłam aktywna zawodowo.
Za drugim razem miałam prawie 4 miesiące urlopu. No i zaczął się kryzys, to był trudny okres. Przy trzecim miałam już wspólniczkę i było mi łatwiej – pozwoliłam sobie na 6 miesięcy wolnego, bardzo miło to wspominam, no i w końcu ten czwarty... też kilka miesięcy wolnego.
Moi pracownicy biorą urlopy rodzicielskie i korzystają z nich. Uważam, że tak powinno być. Ja tak nie robiłam, ale mam większą elastyczność, mogę wyjść i przyjść, kiedy chcę. Oczywiście to są dwie strony medalu. Na co dzień mogę wyjść w pilnej sprawie w dowolnym momencie, ale nie mogę sobie pozwolić na długi okres wolnego.
Jest Pani bardzo aktywna na polu walki ze stereotypami. Presja, wyrzuty sumienia, pytania o takie emocje, uczucia, zadaje się głównie kobietom sukcesu, nigdy mężczyznom. Razi to panią?
Tak. Rzadko kiedy, a może nawet wcale nie pyta się mężczyzn, jak sobie radzą z byciem przedsiębiorcą i ojcem, jak to godzą. To jest nie fair. Uczestniczyłam w pewnych konferencjach mówiących o tym, jak ważne jest włączenie jeszcze większej grupy kobiet do rynku pracy. Spotkało się tam wiele bardzo wpływowych kobiet i – co było pierwszą i najważniejszą kwestią rozmów – nie wolno mieć wyrzutów. One nas zabijają. Niestety silny jest syndrom matki, która jest rozdarta: Jestem w pracy i mam wyrzuty, że nie jestem z dzieckiem, a jak wracam do domu to mam wyrzuty, że czegoś tam nie robię, że powinnam skończyć projekt itd.
Trzeba pamiętać, że ten czas wychowywania dziecka tak naprawdę trwa krótko. Wszystko to są krótkie etapy. Gdy dziecko jest małe, wtedy jest najtrudniej, trzeba wszystko sobie bardzo mądrze zaplanować, skorelować, ale dzieciństwo to okres kilku lat, jeśli ja całkowicie zniknę zawodowo na kilka lat, to jest ryzyko, że nie będę mogła być potem tym, kim chciałam, nad czym bardzo ciężko pracowałam.
Z perspektywy czasu widzę, że okres, kiedy dziecko jest bardzo malutkie i trzeba z nim dużo być, trzeba dobrze wyważyć. Tu chodzi o moje następne kilkadziesiąt lat, to kim będę i też na ile będę mogła potem pomóc swoim dzieciom. Po kilku latach dziecko już tak nie potrzebuje rodzica, a wtedy kobiecie może być trudno. Oczywiście to nie są łatwe decyzje.
Nie podoba mi się jak mówią, że jak kobieta pracuje, a dzieci są małe, to że coś się traci. A co ze mną? Nie chodzi mi o hedonistyczną, egoistyczną postawę JA, TERAZ JA. Wszystko zrobię dla moich dzieci, ale trzeba też myśleć o sobie. Widzę to nawet wśród swoich pracowników. Ten rok to jest czasami dla nich za długo. Można być zmęczonym tą monotonią, byciem tylko z dzieckiem i oni chętnie wracają do pracy.
Ja mam technikę prostą – wyłączam się. Jak jestem w domu, zajmuje się domem i dziećmi. Dopiero gdy nadchodzi późny wieczór, dzieci są w swoich pokojach lub już śpią, mogę zająć się pracą i swoimi sprawami. Wielką umiejętnością jest potrafić „żonglować”. Pełne, wyłączne skupienie na dzieciach jest ze szkodą dla matki i dla dziecka. Czy nie istnieje wtedy ryzyko wychowania egoistów? Czy nie przekreślamy możliwości na bycie niezależną? A co się stanie, jak miłość naszego życia od nas odejdzie? Statystyki są przerażające. I co wtedy?
Jak w Pani rodzinie wygląda taki zwykły dzień?
Organizacyjnie mamy pomoc. Trzy razy w tygodniu, od dziesięciu lat, przychodzi do nas nasz wuj, wtedy on zajmuje się śniadaniami i odwożeniem dzieci do szkoły. W te dni mamy z mężem czas na to, żeby poćwiczyć i nie ma porannego pośpiechu. Przy czym relacja dzieci z wujem, ze starszą osobą, jest niezwykle fajna. One go bardzo lubią, szanują, rozmawiają o wszystkim, o wydarzeniach, polityce.
A w pozostałe dni? Gdy rano mąż ma trening, to ja przygotowuję śniadanie, potem on zawozi dzieci. Ciepłe obiady robi ciocia, zależało nam wszystkim na tym, żeby dzieci, zwłaszcza nastolatki, jadły normalny obiad. Maluchy mają posiłki w szkole.
To, co praktykujemy od bardzo dawna, to wspólne kolacje. Szczególnie gdy dzieci stają się nastolatkami, gdy jesteśmy bombardowani wszystkimi przerywnikami: telefonami, tabletami, wszystkimi komunikatorami, to niezwykle ważne. Co wieczór siadamy wspólnie do stołu. Wracając z pracy, odbierając po kolei dzieci, często robimy zakupy i wspólnie przygotowujemy ciepłą kolację i dużo sałatek.
To jest ten moment, kiedy wszyscy musimy usiąść do stołu, zaczynają się rozmowy. To bardzo łączy, zwłaszcza młodszych z tymi starszymi.
Niebawem lato, okres urlopów, jak planujecie Wasze wakacje?
Niedawno mieliśmy tygodniową wycieczkę, objazd pociągami i promem po Włoszech, na końcu Capri. W tym roku w wakacje starsi mają już swoje własne plany, cele. Syn przygotowuje się na studia, robi jakieś rzeczy pod kątem uniwersytetów, jak np. wolontariaty. Drugi jedzie do Kanady. Wciąż nie znamy ich planów do końca i nie wiemy, czy uda nam się spędzić chociaż część wakacji w komplecie. Logistyka jest dość skomplikowana.
Na ogół nie leżakowaliśmy na plażach, tylko podróżowaliśmy. Zrobiliśmy w zeszłym roku niezłą trasę samochodem, chyba 5 tysięcy. To było fantastyczne, byliśmy wszyscy razem, w drodze, w aucie.
Jak się zapakować na takie wakacje, dwoje dorosłych i czwórka dzieci?
Właśnie przetrenowaliśmy to świetnie w tej podróży. Ustaliliśmy, że każdy ma mieć jedną malutką walizkę i musi być za nią odpowiedzialny. Czy to autem, czy zwłaszcza przemieszczając się pociągami, to się super sprawdziło. Najmłodsze ma już 9 lat i na szczęście odeszły nam już te wszystkie wózki itd. Wtedy to była jakaś masakra i staraliśmy się planować wakacje bardziej stacjonarne. Najczęściej wynajmowaliśmy dom, żeby było wygodnie i blisko plaży, a teraz zależy nam, żeby dzieci poznawały świat, oglądały te wszystkie cudowne miejsca Europy i przede wszystkim poznawały ludzi.
Mówi się, małe dzieci mały kłopot, duże dzieci duży kłopot, zgadza się Pani z tym?
Na każdym etapie są inne potrzeby. Wychowywanie kilkorga dzieci to duże wyzwanie. Jak znajomi mają jedno lub dwoje, to czasami im zazdroszczę, że można tak się na nich skupić, poświęcić całą swoją uwagę, na nich skoncentrować. Wiadomo, że z nastolatkami czasami jest trudno się skomunikować, oni wszystko wiedzą najlepiej. Trudno czasami do nich podejść, znaleźć wspólny język. Właśnie jestem po książce, którą bardzo polecam, „The Anatomy of Peace” – tak à propos dzieci i nastolatków (śmiech).
Potrzebuję czasami sobie poukładać pewne rzeczy. Nic nie jesteśmy w stanie na siłę zmienić, na siłę przekonać i podjęcie dialogu nie będzie możliwe, dopóki nie zbudujemy relacji partnerskiej, wtedy powolutku możemy coś osiągnąć. Straszne jest to, że to tyle trwa, ale cóż (śmiech). Duże dzieci to: trudne wybory, wyjścia ze znajomymi. Małe to opieka, pielęgnacja, a potem wychowywanie. Później można powiedzieć, że zmienia się to bardziej w couchowanie, wspieranie, popychanie w jakimś kierunku, żeby nie zmarnowały talentów.
Jasne jest to, że wszystkie dzieciaki się kłócą, potem godzą. Razem bawią, a po chwili nie chcą się znać. Wszystko jest dynamiczne. Był taki moment, jakiś szczególny, kiedy zobaczyła Pani, że jedno drugiemu pomaga, bezinteresownie wspiera, tak samo z siebie?
Oczywiście, widzę to codziennie. Częściej walenie w głowę (śmiech), ale tak, są takie chwile i jest to niezwykle słodkie. Wczoraj mieliśmy komunię, to moja ostatnia i się bardzo cieszę, potem to będą już śluby, wesela. Wszyscy byli niezwykle rozczuleni i przeżywali to wydarzenie razem z najmłodszą. Często widzę, jak się tulą, przytulają do siebie. Chociaż jeden właśnie do mnie dzwonił i się pytał: „Mamo, czy ty pozwalasz Ksaweremu teraz na gry?”, no i mówię, że oczywiście, że nie, żeby dał mi go do telefonu. Wtedy stwierdził, że lepiej nie, bo będzie od razu wiadomo, że on naskarżył, to on będzie go obserwował. No więc tak to jest (śmiech).
Ma Pani jedną córkę i jest Pani mocno zaangażowana w walkę ze stereotypami, marginalizacją kobiet w biznesie. Każdy chce dla swoich dzieci lepszego świata. Czy ona była Pani inspiracją, czy już wcześniejsze doświadczenia o tym zdecydowały?
Przede wszystkim myślę o kobietach teraz. O tych, które poznałam w swoim życiu, a są to wybitne, znakomite specjalistki w różnych dziedzinach, prawdziwe ekspertki. Wciąż zastanawiałam się, dlaczego tak ich mało w mediach, na panelach. Dlaczego ja je znam, a nie zna ich świat? To była pierwsza myśl. Oczywiście, chodzi też o to, żeby w przyszłości moja córka, widząc przemawiającą kobietę w telewizji, mówiącą o ważnych sprawach, nie była zdziwiona. Żeby widziała, że świat nie jest zamknięty dla kobiet.
To jest długi proces, żeby kobiety widziały więcej innych kobiet w mediach, nie tylko w rolach aktorek, pedagogów czy nawet lekarzy, ale jako specjalistki od technologii, energetyki, bo one też tam są i są wybitne, i powinny być znane. Pokazując je, mówiąc o nich, może zachęcimy młode pokolenie do wejścia w ten świat, który wydaje się być zarezerwowany dla mężczyzn.
Kobiety wciąż wybierają zawody uznawane za kobiecie, w których ciężko też o pracę. Ostatnio robiliśmy debatę z okazji inauguracji naszego raportu Znanych Ekspertek, według GUS znalezienie pracy w technologiach to ok. 2 miesiące, a w innych 12. Poza tym kobiety boją się, że sobie nie poradzą. To też duża rola rodziców, którzy od początku powinni wspierać i pomagać córkom. Okazuje się, że 74 proc. dziewczynek lubi nauki ścisłe, a potem zmieniają kierunek, wybierają te humanistyczne. Z czasem są zniechęcane, że to nieciekawe, nudne, za trudne. Wciąż w technologiach widzimy 75 proc. mężczyzn, a mamy wiele wybitnych specjalistek, co również pokazał raport.
No ale na razie moja córka chce zostać tancerką (śmiech). Oczywiście nie zabraniam też bawić jej się lalkami. Ostatnio dostrzegłam, że jest świetnym mediatorem, genialnie rozwiązuje konflikty w grupie. Za to synowie, co szanuję, na razie idą w kierunku humanistycznym, ale może jeszcze coś im się odmieni (śmiech).
A może będą wybitni w swojej dziedzinie?
Może tak... Jeden będzie pisał książki historyczne... Zobaczymy. Na razie trąbie im też o innych możliwościach, nowych drogach rozwojach.
Jak Pani to robi? Jak to wszystko godzi? I nie pytam jako kobiety, po prostu jako człowieka, który rozwija się zawodowo, uprawia sport, prowadzi dodatkowe projekty i ma czwórkę dzieciaków... Jak?
A kto powiedział, że to się udaje godzić (śmiech). Mam status quo, czyli czwórkę dzieci, firmę, wiele wyzwań, no i radzę sobie, jak mogę. Staram się też nie przejmować, bo można by zwariować. Próbuję mieć wpływ na to, na co realnie mam wpływ, a jak nie, to odpuszczam. Planuję, codziennie jest mnóstwo wydarzeń, i na pewno nie bronię się przed przyjmowaniem pomocy od osób trzecich, co też jest bardzo ważne.
Kobiety są bardzo silne, co jest udowodnione. Ostatnio czytałam książkę o kobietach na Syberii. Była tam pani doktor, która przeżyła Gułag, przeprowadziła badania, z których wynika, że najczęściej umierały dzieci oraz młodzi mężczyźni. Kobiety miały największą przeżywalność. My po prostu jesteśmy i musimy być silne.
Gdy miałam dwójkę dzieci, wydawało mi się, że nie można mieć trójki i pracować. Potem gdy była trójka, to myślałam, że z czwórką to już na pewno nie da się pracować. Jak widać można. Da się.
Najbliższe cele? Marzenia?
Właśnie robimy nowy biznes, związany z nauką kodowania i pracą online skierowany do kobiet. Liczę na to, że wszystko wypali. A marzenia? Oczywiście dotyczą dzieci! Żeby były niezależne, dawały sobie w życiu radę, żeby miały rodziny, przyjaciół, i żeby w tym, w czym będą się realizowały, były szczęśliwe. A! I żebym jak najdłużej była z moim mężem, w zdrowiu (śmiech).