Wybraliśmy się kilka dni temu na kolacje z przyjaciółmi. Choć mamy kontakt telefoniczny widujemy się w różnych konfiguracjach – zazwyczaj w tzw. „przelocie” na kawę lub lunch, rzadko mamy możliwość spokojnie posiedzieć i porozmawiać. Bo dzieci, bo praca, bo wyjazd do rodziców, bo jeszcze coś innego. Ale wreszcie się udało. We czworo, w komplecie, bez dzieci, w naszej ulubionej suszarni.
Kiedy jakiś czas temu Filip zadzwonił i zaproponował wspólne wyjście zareagowałam bardzo entuzjastycznie. Wyciągnęliśmy kalendarze, przeglądaliśmy, ustalaliśmy, wreszcie udało się wybrać termin, który wszystkim pasuje. W trakcie tej rozmowy okazało się, że po południu jedzie na spotkanie niedaleko naszej redakcji, więc umówiliśmy się na kawę.
Znamy się wiele lat. Przyjaźnimy. Rozmawiamy o wielu rzeczach otwarcie. Ale przyznaję, że ta rozmowa trochę zbiła mnie z tropu. Nie oceniam, nie stawiam się na jego miejscu, nie chcę wiedzieć wszystkiego. Ale to już wiem – że zdradza swoją żonę.
Zastanawiacie się po co to piszę? To nie będzie kolejna historia o zdradzie, porzuceniu, zemście czy po prostu bolesnym rozstaniu. Ankę poznałam ją trzy lata temu, kiedy Filip zaczął się z nią spotykać. Od niecałego roku jest jego żoną. Nie znam jej dobrze – wiem skąd pochodzi, ile ma lat i że lubi sushi. Jest serdeczna, pracuje w korporacji i chce mieć trójkę dzieci.
Ale nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że zupełnie nie wiedziałam jak się zachować. Nie miałam odwagi spojrzeć w oczy własnemu przyjacielowi. Do jego żony zwracałam się inaczej niż zwykle. I nie jest to tylko moje spostrzeżenie – sama zwróciła mi uwagę, że mniej mówię, że jestem jakaś przybita. Tak, przyznaję – wytłumaczyłam się zmęczeniem i ciężkim tygodniem w pracy.
Zaczęłam się zastanawiać, co powinnam była zrobić wtedy, albo co powinnam zrobić teraz. Czy w ogóle powinnam robić cokolwiek. Czy Anka chciałaby żebym cokolwiek zrobiła? Nie znam jej na tyle dobrze, żeby wiedzieć. Nie jestem jej najlepszą przyjaciółką – wtedy pewnie wiedziałabym jak zareagować. Ma prawo wiedzieć, prawda? Ale czy powinna dowiedzieć się ode mnie? A może nie powinna wiedzieć – w końcu czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.
A może powinnam porozmawiać z Filipem? Może jednak zamiast powiedzieć „nie chcę wiedzieć” powinnam była chcieć. Czy dzięki temu bym zrozumiała? Czy przestałyby dręczyć mnie myśli w stylu „co zrobić”?
A w ogóle czy to moja sprawa? To przecież chyba kwestie, które powinny zostać między nimi. Dlaczego on mi o tym powiedział? To, ze wie ktoś inny nie pozbawia go odpowiedzialności, nie zdejmuje z niego winy. Chyba że przeniesienie swoich problemów na drugą osobę sprawia, że problem nie tyle znika, ile staje się mniejszy, drobniejszy, nie taki ważny. Ale czy to fair?
Na tym polega przyjaźń prawda? Zapytałam o to moje dwie najukochańsze przyjaciółki. Jedna stwierdziła, że powinnam jej powiedzieć. Druga, że mam się nie wtrącać. I bądź tu mądry… Zapytałam, czy one chciałyby wiedzieć. Ale tu w sumie wszystkie trzy uznałyśmy, ze inne są okoliczności. Że inaczej jest między nam, kobietami. Że one są mi bliższe niż ich partnerzy.
A czego ja bym chciała? To chyba najtrudniejsze pytanie. Jeśli jesteś z kimś, to ufasz drugiej osobie, szanujesz ją, wierzysz jej. To czy macie ślub czy nie ma drugorzędne znaczenie. Dziecko – cementuje związek a nie go rozwala. Tak myślę. A w takiej sytuacji jak ta tylko niepotrzebnie cierpi. Jaka zasada się tu sprawdza – jesteśmy ze sobą i ufamy sobie bezgranicznie, czy może powinnam wyznawać zasadę „ufam, ale sprawdzam”. A może w ogóle lepiej być samemu, wtedy jest najbezpieczniej.
Gdzie jest granica? Kto ma prawo ingerować w cudzy związek? A może jest ktoś, kto ma taki obowiązek? Skąd wiedzieć, czy podejmując jakąś decyzję w dobrej wierze nie zostaniemy potraktowani zupełnie odwrotnie do tego, czego oczekujemy? I skąd wiedzieć jakie drugi człowiek ma intencje?
Za dużo tych pytań. Zbyt wiele z nich bez odpowiedzi. A nawet jeśli, to która z nich jest prawidłowa?
Ps. Zmieniłam imiona bohaterów i niektóre fakty. Sami rozumiecie, że musiałam.