
REKLAMA
Spotkanie grupy przyjaciół ze studiów. Przy okazji ślubu jednego z nich. Bardzo miły weekend, trochę wspomnień, rozmów o tym co teraz się dzieje, gdzie kto pracuje i czy ma rodzinę. Sporą część wieczoru rozmawiałam z nim. Na studiach trzymaliśmy się razem i kazało się, że nadal nadajemy na tych samych falach. Wiem, że ma żonę, syna, pracuje w zawodzie. Wiedziałam, że się na to zdecyduje – wybrał konkretne studia i zaplanował swoją ścieżkę kariery tak, jak zawsze tego chciał. W każdy poniedziałek i czwartek rozmawialiśmy o tym na wykładach. Wiedział, że ja po studiach pójdę w inną stronę. Po latach spotkaliśmy się – każde w takim miejscu zawodowego życia w jakim planowało.
„Teraz jest ten moment, kiedy mogę opowiedzieć ci więcej. Chcesz?” Zapytał. Chciałam. I zgodził się, żebym opowiedziała jego historię dalej.
Potrzebowałem adrenaliny. Teraz tak myślę. Wtedy – nie wiem. Czułem się świetnie. Wydawało mi się, że mogę podbijać świat. I jedna i druga mnie o tym przekonywały. Próżne – może. Ale wtedy mi odpowiadało.
Nie używajmy imion ok? Nazwijmy ją po prostu A. Poznaliśmy się na urodzinach kolegi. Bardzo ładna – wysoka, długie blond włosy. Jeszcze studiowała, ale miała tę cechę, którą ja. Chciała zmieniać świat. Przespałem się z nią raz, drugi, było całkiem fajnie. Zaczęliśmy się spotykać. Odpowiadała mi jej spontaniczność. Czasem wręcz dziecinność. Potrafiła namówić mnie na wspólne bieganie boso w fontannie. I na wycieczkę za miasto w środku nocy. Czułem się przy niej trochę jak w liceum. Ale bywała poważna. Przyszła Pani psycholog. Kochała dzieci. Czy potrafiłem sobie wyobrazić, że spędzam z nią resztę życia? Nie myślałem o tym wtedy.
B. poznałem w pracy. Krótkie, ciemne włosy, prawie czarne oczy, bardzo seksowna. Kiedy nasze zawodowe drogi się rozeszły zaprosiłem ją na kawę. Jedną, drugą, piątą, potem kolacja i śniadanie. Nie czułem się nie fair wobec A. Nigdy nie obiecywaliśmy sobie niczego. B traktowałem równie – teraz mogę to powiedzieć – niepoważnie. Ale obojgu nam to odpowiadało. Nawet ustaliliśmy pewne zasady. Ona była zapracowana, ja też. Żadnych zbędnych rozmów, żadnych wyimaginowanych problemów. To nie był tylko seks. Ale to nie był też poważny związek. Nie odwiedzaliśmy swoich rodzin, nie spędzaliśmy wspólnie świąt.
Może zainteresować cię także: On jest młodszy, a ja szczęśliwa. Nie ma we mnie zazdrości, nie ma niepewności - to może się udać
Dowiaduję się, że trwało to prawie dwa lata, żadna z nich nie wiedziała o istnieniu tej drugiej.
To nie było znów takie trudne. Bez przesady. Kwestia organizacji. Ale fakt jest taki, że czasem sam byłem zmęczony. Jak funkcjonowałem? Nie rozstawałem się z kalendarzem. Do kontaktów z A używałem prywatnego telefonu. Z B – służbowej komórki. Nigdy mi się nie pomyliły. Ani dziewczyny, ani ich historie, ani miejsca czy godziny spotkań. Notowałem sobie ich wyjścia do fryzjera, kosmetyczki, pamiętałem o wszystkich ważnych dla nich momentach. Wiodłem równolegle dwa zupełnie różne, niezależne od siebie życia. Z dwiema skrajnie różnymi kobietami.
Co było trudne? To, że na jakimś etapie wiedziałem, że żadna z nich nie jest tą jedyną. Ale nie potrafiłem się rozstać. Uzależniłem się od tych spotkań, właściwie to od tych związków. Od spontaniczności A i profesjonalizmu B. Obie mnie pociągały, obie lubiłem, żadnej nie kochałem. Ale one się zaangażowały. Każda na swój sposób. Jest trochę prawdy w twierdzeniu, że kobieta nie potrafi wyłączyć emocji. Na jakimś etapie zaczyna mieć oczekiwania, zmienia własne ustalenia. Tak było tym razem. W końcu z tym skończyłem.
I poznałem C. To miał być rebound. Nawet nie myślałem, że potrwa nieco dłużej. Ale wpadłem. Po uszy. Latałem za nią jak w szkole. Może dlatego, że była nieugięta? Ale im bardziej nie chciała tym bardziej wkręcałem się w tę relację. Kombinowałem, wymyślałem – kino, teatr, piknik, koncert, weekend za miastem. Zakochałem się jak dzieciak. A później pokochałem. Dojrzale, prawdziwie.
Dziś jest moją żoną. Mamy wspaniałego syna. Tamte czasy traktuję jako młodzieńczy wybryk. Jako moment, w którym musiałem się wyszaleć. Powiedzmy - przyspieszony kryzys wieku średniego. Mam go już za sobą, więc teraz mam zamiar delektować się długim, cudownie nudnym rodzinnym życiem.
Macie czasem tak, że zupełnie nie podejrzewacie danej osoby o coś? Wydaje wam się, że znacie kogoś dość dobrze, a po czasie okazuje się, że zupełnie nie. Że to inna osoba. Tak było w tym przypadku, choć naprawdę nadal trudno mi w to uwierzyć.