Lubimy się ekscytować, gdy kolejny raz w telewizji mówią o skatowanym dziecku. Pobite przez matkę, ojca lub konkubenta. Pytamy – gdzie byli sąsiedzi? Dlaczego nikt nie zareagował? Sąsiedzi: „to taka porządna rodzina”. Denerwujemy się, opowiadamy czego to byśmy nie zrobili oprawcy dziecka. Nie godzimy się na krzywdzenie najmłodszych, żądamy wysokich wyroków, robimy kampanie społeczne, zakładamy fundacje, organizujemy debaty społeczne, zastanawiamy się jak zaostrzyć prawo.
Generalnie stanowisko mamy jedno:
- Czy zareagowałby pan/pani na krzywdę dziecka?
- Tak. I super. Szkoda, że to gówno prawda.
Jestem normalną kobietą i dość standardową matką. Sąsiedzi mnie znają – młoda, samotna, w trakcie rozwodu. Jest dziennikarzem, pracuje i wynajmuje mieszkanie, jej dziecko chodzi do przedszkola naprzeciwko. Tak jak większość małych dzieci z tego samego osiedla. Znają mnie, bo prowadzę też z dziećmi zajęcia z zakresu pierwszej pomocy dla urozmaicenia zajęć przedszkolnych. Gdybym sama miała opisać siebie: ona uczynna i otwarta, dziecko pogodne. Zero imprez, podejrzanych gości, awantur.
Ok, zdarza mi się krzyknąć na to niespełna trzyletnie dziecko. A jemu zdarza się drzeć wniebogłosy bez powodu. Bo nie ma czekolady, bo nie ta bajka leci w telewizji, bo musi wziąć lekarstwo, bo nie chcę mu ustąpić, a on przecież wie lepiej. Generalnie każdy rodzic zdaje sobie sprawę z tego, co potrafi zrobić dziecko.
Każdy rodzic wie też, że dzieci potrafią płakać z przeróżnych powodów, a wypadki zdarzają się w każdym domu. Więc nie ma dnia bez płaczu. Jeśli nie z powodu zabranej z ręki niebezpiecznej zabawki („zostaw tłuczek do mięsa”), reprymendy („przestań walić w szybę”), to z powodu nieszczęśliwego wypadku („mówiłam, że to niezbyt mądre, by naciągać czapkę na oczy i biegać po mieszkaniu”).
Każdy, kto ma dziecko lub jakiekolwiek pojęcie o świecie wie, że z mieszkań, w których są dzieci dochodzą naprawdę przeróżne dźwięki o różnej porze dnia i nocy. I trzeba się z tym po prostu pogodzić, czasem wykazać wyrozumiałość. Ale… trzeba też wiedzieć, kiedy ten słuch wyostrzyć, nadstawić ucha, przyłożyć szklankę do ściany, podejść i zapukać lub w ostateczności zadzwonić po policję.
Wczoraj mój syn zdjął skarpetkę i wskazał miejsce, w którym go boli. Jeszcze nie zdążyłam podejść, a tu już histeria i wrzask. Jakimś cudem udało mi się go przekonać na tyle, że nogę mi pokazał – jest, widzę, gigantyczna drzazga, głęboko. W dodatku w miejscu, gdzie syn ma naczyniaka. Nie ma rady – muszę ją wyjąć. I tak zaczęła się godzinna walka, trzymanie siłą na kanapie, na łóżku, na podłodze i niemalże na suficie.
Nie słyszałam jeszcze, że tak darło się dziecko. Płacz to jedno, gorsze było to, co krzyczał: ratunku, pomocy, mamusiu przestań, mamusiu boli, mamusiu nie chcę, mamusiu przepraszam, pomocy. Z płaczu zaczął się zanosić, doszedł gil i kaszel, histeria pełną gębą. Do tego wyrywanie, bicie, kopanie, gryzienie, próby ucieczki i ja jedna, by tę stopę chwycić. Wiem dobrze, że go bolało, wiem też, że bardzo bał się bólu.
I jak tak krzyczał to nagle do mnie dotarło, że zaraz ktoś tu wezwie policję. Przysięgam, byłam o tym święcie przekonana. Bo ja już bym to zrobiła – dzieciak drze się od godziny, woła o pomoc, prosi matkę, by przestała. Myślę sobie – ok, trudno, jakoś to wyjaśnię. Nie ma alkoholu, jest czysto, dziecko nie jest bite, maltretowane, głodzone. Matka trzeźwa, dziecko zadbane. Jakoś to będzie, tylko muszę tę cholerną drzazgę wyciągnąć. Choć nie ukrywam, że strach był.
Po godzinie odpuściłam, bo dziecko ze zmęczenia najzwyczajniej w świecie padło. Drzazga dalej na swoim miejscu, umówiona wizyta u chirurga. Maluch odłożony do swojego łóżka, ja roztrzęsiona tą godzinną udręką, w uszach dalej mi dzwoni po tych jego wrzaskach. Usiadłam z herbatą i czekam.
Ale nikt nie zapukał. Dziwne. Powinni. Ja bym zadzwoniła po policję.
Teraz już wiem, że tak się tylko mówi.