Drodzy czytelnicy, chciałabym Wam podziękować. Za wszystkie listy, które do nas przysyłacie. Część z Was zgadza się na rozmowę, z częścią wymieniamy maile. Jeszcze z innymi rozmawiamy przez telefon. Wasze historie wzruszają, bawią, uczą i wywołują kontrowersje. Często piszecie wasze opinie, odnosicie się do historii innych. Każda z tych opowieści jest wyjątkowa. I każda porusza.
Całkiem niedawno M. napisała do nas długiego, wzruszającego maila. Udało nam się spotkać i porozmawiać. Przywitała mnie elegancka, zadbana businesswoman.
Przyznaję, że była to trudna rozmowa. Nie tylko dlatego, że ja również pochodzę z małego miasta a część mojej rodziny ze wsi, ale głównie dlatego, że – mam wrażenie – sama pogubiła się w tym, co czuje.
Nie czuję się kompetentna doradzać czy pomagać, ale słucham. I jeśli komuś w ten sposób pomagam to jestem szczęśliwa. M. już na początku zastrzegła, że nie oczekuje pomocy, rady ani wsparcia. Chciałaby tylko, żebym wysłuchała, napisała i podzieliła się jej historią z innymi. Więc wysłuchałam…
M. urodziła się w niewielkim miasteczku. Właściwie w dzieciństwie myślała, że jest mieszczuchem, bo wokół były same wsie. Do podstawówki chodziła piechotą, mimo, że większość jej koleżanek musiała dojeżdżać rozpadającym się, miejskim autobusem. Czasami bywała z rodzicami w jednej z dwóch restauracji. W okolicy mieli też pocztę dwa wielkie spożywczaki i dom kultury, w którym w każdą niedzielę organizowane były pokazy filmów.
Tuż przed tym jak poszła do liceum rodzice zdecydowali się na wyprowadzkę za miasto i przejęcie roli po swoich rodzicach. Jak sama mówi, z mieszczucha stała się wieśniarą. Kiedy jej rówieśnicy spotykali się na warsztatach w bibliotece albo korzystali z atrakcji organizowanych w miasteczku ona musiała się nauczyć jak doić krowę i zbierać ziemniaki podczas wykopków.
Żeby dostać się do liceum oddalonego 25 kilometrów musiała dojechać rowerem na przystanek w miasteczku, złapać autobus, a później jeszcze dojść z dworca do szkoły. O studiach rodzice nie chcieli nawet słyszeć. M. ma dwóch starszych braci, którzy zaangażowali się w życie na wsi. Od niej oczekiwano tego samego.
Dlatego pewnego dnia po prostu nie wróciła do domu. Pracowała dorywczo, zwiedziła spory kawałek Polski i odłożyła trochę pieniędzy. Rodzicom wysyłała listy, że wszystko z nią w porządku. Skończyła stosunki międzynarodowe i zarządzanie. Otworzyła biuro podróży.
W domu pojawiła się po trzech latach. To była trudna wizyta. M. opowiada, że przez cały ten czas ktoś płakał. Na zmianę były to łzy wzruszenia i nerwów. Pretensje i zrozumienie. Żal, wątpliwości, zazdrość i współczucie – pełen wachlarz emocji. Według M. rodzicom przybyło przynajmniej 10 lat. Mama stała się zaniedbana, tata przytył. Oboje przestali utrzymywać relacje ze znajomymi.
Z czego to wynikło? Sama nie wie. Rodzice nigdy nie byli zamknięci, lubili towarzystwo. Teraz stali się wycofani, zamknięci, zacofani. Nie chcieli słyszeć o wspólnych wakacjach, większych zakupach, remoncie domu, a już na pewno nie o weekendzie w Warszawie.
„To nie jest tak do końca, że nie chcę ich znać. Ale prawda jest taka, że zupełnie odstaję od reszty rodziny. Oni zupełnie nie rozumieją mnie, a ja ich. Nasze relacje są teraz poprawne, lecz jestem przekonana, że gdyby mogli wymienić mnie na inną, na taką która wybiera wiejską potańcówkę od wakacji na Kostaryce to z pewnością by to zrobili. Czy ja bym ich zamieniła? Wiesz, że nie mam takiej mocy, a nie lubię gdybać. Ja po prostu wybrałam. Postawiłam na siebie - na swoje życie, swoje pasje i swoje szczęście”.
M. odwiedza rodziców sporadycznie. Każda jej wizyta jest pełna łez, nieprzyjemnych komentarzy i pytań. Co ma w mieście, czego nie otrzyma w domu rodzinnym? Po co bywa za granicą? Dlaczego nie chce wrócić? Przecież tu ma działkę, dom, pomogą jej na początek. Jest światowa, może postarać się o lepsze maszyny, dofinansowanie do nowych upraw, skoro nie odpowiadają jej ziemniaki, kukurydza i poletko truskawek. Tu na pewno znajdzie męża, bo przecież fajnych chłopaków we wsi jest sporo. To i potencjał na większą ziemię – będzie można pomyśleć o nowych uprawach. I warunki do wychowywania dzieci inne.
Znajomi i pracownicy nie wiedzą skąd dokładnie pochodzi i co robią jej rodzice. Jest anonimowa w wielkim mieście i to jej odpowiada.
O tym, że jej partner jest Hiszpanem, nawet nie wspomina. Nie chce słuchać, że zamiast pysznej kaszanki i salcesonu woli zjadać morskie robaki. „Dla nich owoce morza, to nie jedzenie. Mąż obcokrajowiec – a Polaków mało? Buty na obcasie, wyjścia do klubu – straszna głupota. A najgorsze jest dla nich to co robię. Nie mogą pojąć, że nie usługuję innym. Że moja praca mi nie uwłacza i że ją lubię. I że nie boję się latania samolotem”.
M. przyznaje, że jest to trudna sytuacja. I pewnie będzie jeszcze trudniejsza, jeśli pojawią się dzieci. Chciałaby, żeby miały fajnych dziadków. Nie zalęknionych i zacofanych. Dzisiejsza wieś nie musi oznaczać tylko traktorów i snopowiązałek. Może być fajna. Może być atrakcyjna. Może być miejscem, które chce się odwiedzać. Zwłaszcza, jeśli tam jest rodzina. Więc może coś się zmieni…