"Nafaszerowałam córkę lekami i wysłałam do przedszkola. Nie jestem wyrodna, walczę o przetrwanie"
List czytelniczki
09 lutego 2016, 12:38·3 minuty czytania
Publikacja artykułu: 09 lutego 2016, 12:38
Nie macie pojęcia, jakie problemy codziennie czekają matkę samotnie wychowującą dziecko.
Reklama.
Dochodzi dziesiąta, mniej więcej od godziny jestem w pracy. Ale nie mogę się skupić z trzech powodów i zamiast pracować piszę list do Mamadu. Śledzę Was, bo jestem kobietą młodą, wykształconą i dość niezależną. Jestem świadomą matką, potrafiłam znaleźć coś dla siebie. Ale do czasu. Niestety mam dość tych wszystkich wspaniałych poradników o tym, jak pogodzić pracę z wychowywaniem dziecka, jak gospodarować czasem wolnym, co wolno, a czego nie wolno mówić do dziecka. Wytykania wyrodnych matek i szydzenia z tych, które nie mają odwagi, by wziąć życie w swoje ręce.
Ale do rzeczy. Bo jestem wkurzona.
Po pierwsze posłałam dziś do przedszkola moje chore dziecko. Pół nocy biłam się z myślami, co mam zrobić. Już wczoraj córka wyglądała niewyraźnie, miała temperaturę i dość silny kaszel. Co zrobiłaby inna matka? Umówiła wizytę do lekarza i została z dzieckiem w domu. Ale nie ja. Ja nie mogę, bo jestem samotną matką i każdego, cholernego dnia muszę się potroić, bo rozdwoić to niestety nadal za mało.
Oczywiście dziecko w nocy gorączkowało. Jest 4 nad ranem, 5… a ja nadal nie wiem, co robić. Nie wiem, bo jestem na śmieciówce i mam walniętą szefową. Nie wiem, bo nie chcę stracić pracy. Nie wiem, bo boję się z czego zapłacę rachunki. Nie wiem, bo martwię się o zdrowie dziecka. Wybija 6. Podejmuję decyzję – faszeruję dziecko lekami przeciwgorączkowymi, przeciwkaszlowymi i czekam aż zaczną działać.
I odstawiam do przedszkola.
Tak, robię to, czego absolutnie nie zrobiłaby żadna kochająca matka. Zagaduję przedszkolankę i kątem oka zerkam, w jakiej kondycji jest moja córka. Oddycham z ulgą – wygląda nie najgorzej, leki działają. Ufff. Może się uda, może nie zadzwonią po mnie. Może jeden dzień dłużej uda mi się robić dobrą minę do złej gry i stwarzać pozory, że ze wszystkim sobie radzę.
Wiem, nienawidzicie takich matek jak ja, ale nie mam wyboru. Niech pozaraża Wasze dzieci, ale dzięki temu nie stracę pracy. Brzmi kuriozalnie? To przyjdź do mnie, zamień się ze mną, wejdź w moją skórę. Pójdź za mnie do pracy, przelicz mój budżet rodzinny, a potem dyskutuj.
I ten cholerny ojciec dziecka, który poczuwa się do ojcostwa, ale na swoich wygodnych warunkach.
Tak, zabiera córkę na weekend. Tak, zabiera na plac zabaw. Tak, zabiera do kina. Tak, płaci alimenty. Tylko dlaczego zawsze oddaje mi to dziecko chore? Dlaczego ja mogę, umiem, potrafię uchować dzieciaka w zdrowiu i przekazuję mu bez kataru, gorączki i wysypki. Jakim cudem dostaję potem dziecko chore i to zawsze ja mam problem, ja muszę się bujać po lekarzach. Ja muszę wziąć w pracy wolne (bez wynagrodzenia), ja muszę prosić szefostwo o wyrozumiałość, ja muszę potem zachrzaniać za dwoje, by nie ucierpiał mój wizerunek dobrego pracownika.
Wszędzie wiecznie na styk – do przedszkola, na autobus, do pracy i z powrotem. Zdążyć, bo szef będzie krzywo patrzył. Zdążyć, bo w przedszkolu zapłacę karę. Zdążyć, bo dziecko znów zostanie odebrane jako ostatnie. Zrobić zakupy, odwiedzić bank, ugotować, uprać, uprasować, przygotować, wykąpać, utulić, posprzątać. Książka? Film? Kieliszek wina dla relaksu? Nie rozśmieszaj mnie.
Nie macie pojęcia, jakie problemy codziennie czekają matkę samotnie wychowującą dziecko. Nie jestem wyrodną matką. Ja po prostu nie mam innego wyjścia. To moja walka o przetrwanie.