Uciekłam z małego miasta. Dlaczego? Pytanie powinno być postawione nieco inaczej – dlaczego miałabym tam zostać. W tym pipidówku bez przyszłości, bez perspektyw zawodowych, bez możliwości życia po swojemu. Ze wzrokiem oceniającym mnie niezależnie od tego co zrobię i jak się zachowam…
Podkarpacie jest piękne. Kocham spędzać tam czas pod warunkiem, że nie ruszam się z domu rodzinnego. Przyjeżdżam zazwyczaj na weekendy i nie czuję potrzeby opuszczania rodzinnego domu. W końcu nie ma jak u mamy – pyszny, domowy obiad, ciepła herbata i można się przytulić o każdej porze dnia i nocy. To dla mnie najlepsza forma odpoczynku. Była. Do czasu.
W ciążę zaszłam jesienią, więc kiedy wiosną ubiegłego roku zaczęłam pojawiać się u rodziców z widocznym już brzuchem w moim miasteczku zawrzało. Żyliśmy bez ślubu i nikomu to nie przeszkadzało. Ale kiedy było już wiadomo, że dołączy do nas Maja, poczułam się jak intruz.
Sąsiadka-babcia, która pomagała rodzicom mnie wychowywać udawała, że mnie nie widzi. Marta, moja przyjaciółka z liceum nigdy nie miała czasu na spotkanie. Choć sama niedawno została mamą i znów miałyśmy wiele wspólnych tematów, udawało nam się rozmawiać tylko przez telefon.
Rodzice starali się jak mogli, ale nic nie pomagało. Przez moment myślałam o powrocie w rodzinne strony, o opuszczeniu Warszawy na czas urlopu macierzyńskiego. Zaserwowałabym sobie i małej sporą dawkę świeżego powietrza. Ale nic, dosłownie nic mnie do tego nie zachęcało.
Tuż przed porodem pojechałam na zjazd „pomaturalny”. Nie pasowałam do nich. Do moich znajomych z czasów szkoły. Do moich – wydawało mi się – przyjaciółek. Choć nie było mi wygodnie założyłam buty na obcasie. Po co? Jak się później okazało głównie po to, żeby usłyszeć, że szkodzę dziecku.
Joga w ciąży? Kto to w ogóle wymyślił. Basen? Przecież można złapać infekcję. Fitness? Chryste Panie! To stan błogosławiony. Powinnam leżeć na kanapie, odpoczywać i jeść za dwoje. Dla dwojga? To jakieś wielkomiejskie sformułowanie. I jak to nie mam telewizora. To co robię w wolnym czasie? Spotykam się z przyjaciółmi, jem w restauracjach? Według nich trwonię pieniądze.
Podsumowując – szkodzę dziecku. Bo przecież latanie samolotem jest niebezpieczne. A co jeśli bym zaczęła rodzić podczas weekendu w Rzymie. Mogliśmy pojechać do Zakopanego. Polska jest piękna.
I nagle, z dnia na dzień mi odpuszczono. Myślałam, że to dlatego, że Krzysiek się oświadczył. W Rzymie – podczas tego weekendu w trakcie którego mogłam zacząć rodzić. Okazało się, że jakaś 18-latka zaszła w ciążę z miejscowym wuefistą. Okazało się, że nie jestem już atrakcją. Przynajmniej na jakiś czas.
Wróciłam na języki kiedy pojawiłam się z Mają kilka tygodni po porodzie. Krzysiek pracował zdalnie i postanowiliśmy dłużej posiedzieć u mamy. Podkarpacie jest takie piękne, zielone, ciche i wolne. Kupiliśmy wózek trójkołowy. Patrzono na nas jak na kosmitów. A kiedy zaczęliśmy biegać prawie wylądowaliśmy na okładce lokalnego tygodnika. Bo kto to widział.
I jak to jest możliwe, że mam czas na manikiur, że rozmawiam o nowościach kinowych i z dzieckiem latam samolotem. To niepojęte.
Dla nich niepojęte. Dla mnie smutne. Bycie młodą mamą w wielkim mieście nie jest łatwe. Rodzice są daleko, możesz tyko liczyć na pomoc niani, której przecież trzeba odpowiednio zapłacić. Łączenie pracy zawodowej, wychowywania dziecka i prowadzenia domu też nie jest proste. Ale tego się przecież oczekuje od każdej matki polki. Niezależnie od miejsca zamieszkania. Ja też robię zakupy w markecie, też dźwigam torby warzyw z bazaru, też mam gorsze dni i nie jadam codziennie w restauracjach.
Ale tak wyglądam kiedy jadę na Podkarpacie. Zawsze elegancka, wypoczęta – bo przecież dzieci urodzone w Warszawie od razu przesypiają całe noce. A jeśli nie, to wstaje do nich niania, bo nas stać. Bo przecież wszyscy w wielkim mieście zarabiają krocie.
Jestem złą mamą. Nawet z Martą już nie mam o czym rozmawiać. Jej córka w życiu nie dostanie słoiczka, bo ona ma czas gotować. I nie wyobraża sobie dokarmiać butlą. To największe zło na świecie. Chustonoszenie - to niezdrowe. Moja córka na pewno złapie jakiegoś grzyba, bo kto to widział chodzić z niemowlakiem na basen. Jej córka ma babcie, a nie jakąś obcą nianię. A ona jest wspaniałą mamą, bo zamiast marnować czas na farbowanie odrostów u fryzjera bawi się z córką. I nie wyjdzie wieczorem na drinka, bo matkom nie wolno pić. Nigdy.
Tak definiuję małomiasteczkowość. Jako wspólnotę, która typuje ofiarę, osacza ją i atakuje. Powoli, po cichu, niszczy ją od środka. Piętnuje. Ofiarę, która nic nie zrobiła. Żyje po prostu inaczej. Inaczej niż oni, to znaczy gorzej. Zwłaszcza, jeśli kiedyś była z nimi, a teraz jest po drugiej stronie.
Niektórzy mówią, że to stan umysłu. Nie zgadzam się. Pochodzę stamtąd, znam te mechanizmy i nie uważam, że nie da się uwolnić swojego umysłu. Zmienić myślenia. Otworzyć się na inne.
Na razie nie jeżdżę na Podkarpacie. Tęsknię. Rodzice odwiedzają nas. Bywamy w teatrze, jeździmy na wycieczki, jadamy w restauracjach. Mam nadzieję, że bycie ofiarą nie jest zaraźliwe, bo nie chcę, żeby moi rodzice czuli się tak jak ja.