- Nienawidzę Sylwestra - mówi Agata, żona mojego kuzyna, gdy zadaję standardowe pytanie, co robią tego dnia. Tak po prostu, żeby podczas rodzinnego spotkania podtrzymać rozmowę.
Nienawidzę Sylwestra od 7 lat - ciągnie dalej - 7 lat temu tuż przed Wigilią odeszłam z dużej firmy. Właściwie zostałam zredukowana. Jedynym wyjściem z sytuacji było dla mnie urodzenie dziecka. Urodziłam więc jedno, potem drugie, ale nie wróciłam już do żadnej pracy, nie mogłam. I nie wiem kiedy wrócę. Rodzina stała się moją ucieczką.
Zawsze wydawało mi się, że świadomie zwolniła z karierą zawodową, żeby zająć się dziećmi. Wiele kobiet, które były bardzo aktywne zawodowo, tak robi. Takie były opinie w rodzinie. Jednak jej rola „żony przy mężu” okupiona była lękiem przed światem i poczuciem niższości. Niczym nie uzasadnionym, według przyjaciół.
Ludzie są dziś słabi psychicznie
Każdego roku 1 stycznia nie przygnębia mnie to, że jestem o rok starsza, ale, że mam kolejny rok w plecy. Jako młoda dziewczyna na studiach byłam przekonana, że będę szczęśliwa. Będę miała dzieci, osiągnę sukces zawodowy, będę podróżować, rozwijać się, uczyć języków, że nie ma rzeczy niemożliwych. Bzdura.
„Dlaczego nie pójdziesz do pracy? Jesteś wykształcona, znasz języki, pracowałaś na stanowisku managera?” - dziwią się znajomi. A ja nie mogę. Boję się, że się nie sprawdzę, nie dam już rady, że wypadłam z obiegu, będę miała młodszą szefową i współpracowników w trampkach.
Jedna porażka, a ja mam traumę na całe życie.
Zresztą dziś ludzie wszystko postrzegają w kategoriach wygrany-przegrany.
I mówią:
„Przegrałaś swoje życie”
„Z taka przerwą w pracy, trudno ci będzie wrócić”
„Dlaczego nic nie robisz?”
„Siedzisz i wychowujesz dzieci, co to za praca? Ja też wychowałam dzieci!”
A ja jeszcze bardziej kulę się w sobie, przeżywam każdą uwagę, jak jakaś wariatka. Wszystko biorę do siebie. Wszystko, co mówią inni potwierdza to, że do niczego się już nie nadaję. Jak z silnej kobiety sukcesu można stać się wycofaną i zakompleksioną kurą domową? Bardzo szybko.
Coaching kariery
Miałam swojego coacha kariery, bo przecież według najnowszych trendów, swoją karierę trzeba zaplanować. On mi mówił, że mogę wszystko, tylko muszę sobie to zapisać, codziennie pracować więcej, żeby osiągnąć więcej. To mnie definiowało. Praca, nic więcej. W mojej głowie było tylko jedno słowo: sukces. Dziś mam 39 lat i każdy mój dzień wygląda tak samo. Jedyne urozmaicenie to choroba dzieci. Nie zrealizowałam żadnego z moich postanowień z poprzednich kilku lat. nie znalazłam pracy, a wręcz boję się, że ktoś mógłby mnie zatrudnić. Z coachów się śmieję. Może nie wszyscy są tacy, ale robią ludziom z głowy papkę. „Buduj swoją markę”, „Wyznaczaj cele”, „Buduj sieć wsparcia” - to tylko slogany. Jak spadasz na sam dół (a przynajmniej tak ci się wydaje, jak cię zwalniają), to twoja marka jest nijaka, twoje cele bez sensu, a sieć wsparcia kurczy się do zapracowanego męża i przyjaciółki z własnymi problemami. Ludzie nie obcują z kimś, komu w życiu nie wyszło.
Skazana na sukces
Studiowałam jednocześnie psychologię i marketing. Potem podyplomowo PR i jeszcze szkolenia z marketingu internetowego (wiem, powinnam sama zacząć świadczyć usługi, ale jest tylu lepszych..). Tak naprawdę, gdy ja zaczynałam pracę w marketingu dużej firmy, PR dopiero raczkował. Wszyscy uczyliśmy się razem, na wzorcach zachodnich. Pracowałam dla międzynarodowej marki kosmetycznej. Czułam się jak ryba w wodzie. Która kobieta nie marzy, żeby mieć zniżki na najlepsze podkłady i kremy na rynku? Od asystentki w dziale marketingu po PR Specialist, PR Coordinator. PR Magager. Śmieszyły mnie na początku te nazwy, ale chyba wszyscy się przyzwyczaili. Już nie ma kierowników i sekretarek. Dobrze się ubierałam, ładnie pachniałam, miałam narzeczonego i ładną cerę.
„Milion girls would kill for that job” - słyszałam to samo, co bohaterka pewnego filmu. Ciągle mi było mało, ciągle chciałam więcej, czułam się „światowo”. Latałam samolotem do siedziby marki. Byłam o lata świetlne przed moimi koleżankami ze studiów, które męczyły się w różnych małych „firemkach”. Aż zadzwonił do mnie headhunter i zaprosił na rozmowę do innej dużej firmy. Marka odzieżowa. Mój coach mówił „Korzystaj z okazji, żeby nauczyć się czegoś nowego”, „Wychodź poza strefę komfortu”, „Zmiana zawsze daje coś dobrego”. Poszłam, dostałam tę pracę, umowę na trzy miesiące, potem na rok i koniec.
Spada się szybciej niż pnie w górę
Zwolnili mnie po tym okresie. Właściwie nie przedłużyli umowy. „Jestem do niczego” - myślałam. Gdy dowiedziałam się, że moje stanowisko dostała znajoma szefowej, było już za późno, żeby uratować moje poczucie własnej wartości. Czułam się też jakoś zaszczuta, bo przez ten rok wszyscy dawali mi do zrozumienia, że mnie nie chcą. Dziś nie rozumiem, po co zostałam przyjęta. Ale przecież „Przeszkody są po to, żeby je pokonać!” (mój coach), więc nie rezygnowałam sama. Walczyłam. A mogłam to ja odejść. Może dziś nie utknęłabym w martwym punkcie. Siedzę w domu i wszystkim to odpowiada. Mąż mówi: „Kto zajmie się dziećmi, gdy pójdziesz do pracy (mają 3 i 7 lat!)? Będziesz pracowała na opiekunkę?”. Kiedyś bym mu się postawiła, ale dziś przyznaję mu rację. I cierpi na tym nasz związek. Wyżywam się na mężu za swoje niepowodzenia, na dzieciach za niespełnione ambicje.
Czy chcę wrócić do pracy? I tak i nie. Boję się, że jest za późno, boję się kolejnej porażki, nie mogę mieć już szefa nad sobą. A na własną firmę nie mam pieniędzy, od męża nie chcę brać, bo przecież jakim prawem? On zarabia na dom, a ja sobie będę jeszcze wymyślać jakieś niepewne biznesy.
Każda lista spisywana na Nowy Rok, każda lista spisywana w ciągu roku to moja porażka. Ale spisuję te cele, zawsze spisywałam. Może jak dzieci będą starsze, może jak się „ogarnę”, może…