"Jestem nauczycielem i z doświadczenia mogę powiedzieć - 6-latki nadają się do szkoły! Uwierzyłam w reformę"
Agata Woźniczka
30 listopada 2015, 11:30·6 minut czytania
Publikacja artykułu: 30 listopada 2015, 11:30
Temat odroczenia wieku obowiązku szkolnego jest obecnie numerem jeden na ustach mediów, nauczycieli, rodziców. Nie wiadomo jeszcze kiedy MEN podejmie ostateczne decyzje w tej sprawie, ale tak, jak półtora roku temu pytania narastają, a wraz z nimi nowe obawy. To znów nie jest decyzja, po której wszyscy odetchną z ulgą. Jest to decyzja, która po raz kolejny zrewolucjonizuje podstawówki – czy te zmiany nie następują zbyt szybko? Czy w ogóle trzeba coś zmieniać? Które dzieci powinny pójść we wrześniu do pierwszej klasy?
Reklama.
Ale co mi do tego… Jestem bardzo młodym nauczycielem. Mam niespełna 27 lat. Nie mam jeszcze swoich dzieci. W szkole podstawowej pracuję drugi rok. Wcześniej rok spędziłam w przedszkolu w grupie 2,5-3,5-latków. Podczas studiów aktywnie uczestniczyłam w projektach wspomagających nauczanie na etapie edukacji wczesnoszkolnej. Mimo młodego wieku, mam blisko 6 lat doświadczenia w pracy w państwowych placówkach. Przede wszystkim jednak przez to 6 lat uczestniczyłam w życiu codziennym najróżniejszych szkół – miejskich i wiejskich – dużych i małych – bogatych i biednych – i uczciwie mogę powiedzieć „Mam już swoje zdanie na temat tego, co się obecnie dzieje w szkolnictwie i jestem gotowa go bronić – na przekór Państwu Elbanowskim i wielu rodzicom obawiającym się reformy Platformy Obywatelskiej”.
Jestem za, a nawet przeciw Podczas mojej edukacji na Uniwersytecie Wrocławskim tematem przewijającym się przez większość zajęć były oczywiście „6-latki w szkole” – począwszy od psychologii rozwojowej, przez historię i teorię wychowania, aż po pedagogikę medialną, zastanawialiśmy się, jak to będzie, gdy zostanie obniżony wiek obowiązku szkolnego. Prawdą jest, że rozwój emocjonalny dziecka 6letniego nie pozwala mu na „normalne” (w oczach nauczyciela przyzwyczajonego do pracy z dzieckiem 7letnim) funkcjonowanie w szkolnej ławce. Szybko się nudzi. Nie potrafi skupić uwagi. Poddaje się, gdy pojawi się drobne niepowodzenie, często ze łzami w oczach.
Dziecko w tym wieku nie potrafi również myśleć logicznie, nie mówiąc już o myśleniu abstrakcyjnym. Ma problemy z trzymaniem kredki, ołówka, a co za tym idzie z pisaniem i nauką czytania. Do tego dochodzi brak samodzielności. Przebieranie się na lekcję wychowania fizycznego zajmuje mu dużo czasu i zazwyczaj wymaga pomocy nauczyciela. Już nie mówię o zajęciach informatycznych, na których nie ma możliwości pracy z edytorem tekstu, czy prostym programem graficznym, bo dziecko nie umie odczytać komend z ekranu komputera. I tu pojawiają się słuszne obawy rodziców – czy jest sens, żebym posyłał/posyłała dziecko do szkoły rok wcześniej? Czy moje dziecko jest gotowe? Czy sobie poradzi? A co z dziećmi, które urodziły się w drugiej połowie roku i pierwszego września nie mają nawet tych 6 lat?!
Praktyki, w których uczestniczyłam podczas studiów, utwierdziły mnie w tym, że 6-latki do szkoły się nie nadają! Jedną ze swoich pierwszych lekcji prowadziłam w marcu w klasie 7-latków, gdzie uczyła się również trójka młodszych dzieci. Rozpoczynając praktyki nie wiedziałam, które to osoby – po pierwszym dniu, bez konsultacji z wychowawcą, już byłam pewna. To rozkojarzenie, brak pewności siebie, ciągłe kręcenie się, uciekający wzrok – nie było problemem zauważyć, kto rozpoczął edukację rok za wcześnie. Wróciłam na uczelnię utwierdzona w przekonaniu, że „6-latkom w szkole mówimy stanowcze NIE”.
Nie taki diabeł straszny… Rzeczywistość jednak pokazała coś innego. Po ukończeniu studiów nie spełniło się marzenie 5letniego dziecka, które poprosiło Gwiazdora o tablicę szkolną. Moją pierwszą pracą było wychowawstwo w najmłodszej grupie przedszkolnej. Ten rok dał mi w kość, niesamowicie zmęczył i utwierdził w przekonaniu, że nie nadaję się do pracy w przedszkolu.
Lipiec 2014 – wygrałam życie, marzenia jednak się spełniają: dostałam pracę w osiedlowej podstawówce! Wprawdzie tylko na rok, na zastępstwo, ale mam swoje pierwsze wychowawstwo w pierwszej klasie.
Sierpień 2014 – pierwsze rady pedagogiczne, zapoznanie z nowym programem nauczania, z rządowym podręcznikiem – „co za infantylizacja dziecka?!” – otrzymuję listę swojej klasy – wszystkie dzieci rocznik 2008 – cała klasa 6-latków(!) – co gorsza czwórka dzieci tych 6 lat nawet nie skończyła.
1 września 2014 – jestem przerażona. Dzieci są malutkie i zdezorientowane. Odczuwalna jest w nich jednak szczera radość, że są już w szkole.
Październik 2014 – pasowanie na pierwszoklasistę. Ta ich duma, że są już uczniami, że są częścią społeczności szkolnej.
Listopad 2014 – moje pierwsze łzy w oczach. Siadam w pokoju nauczycielskim, uzupełniam dziennik. Do tej pory byłam zadowolona ze swojej klasy, pracy, jaką z nimi wykonuję. Czułam, że rok w przedszkolu okazał się użyteczny - nauczył mnie cierpliwości i pokory, a także pokazał, że trzeba zmienić podejście do systemu edukacji – dużo czasu poświęciłam na to, by moje dzieci czuły się w szkole dobrze. By dobrze czuli się także rodzice.
Unikałam lekcji ławkowych Pracowałam z nimi wolno. Prawie nie zadawałam prac domowych. Uczyliśmy się, ale w większym stopniu bawiliśmy. Cieszyliśmy się swoim towarzystwem. Byłam przekonana, że dobrze mi idzie. Tworzyłam klasę serdeczną, kulturalną – robiłam wszystko co w swojej mocy, by dzieci się lubiły, by stały za sobą na dobre i na złe. Uzupełniając dziennik, zajrzałam jednak do dokumentacji koleżanek z równoległych klas. Mają wprawdzie klasy w większości 7letnie, ale z tematyką lekcji są 2-3 tygodnie do przodu w stosunku do mnie. Przeraziłam się. Lada moment grudzień, święta, po nich zaraz ferie zimowe – nie ma szans, żebym wyrobiła się z materiałem. Czy ja pracuję źle? Czy moje dzieci są za małe, by pracować zgodnie z rozkładem ministerstwa? Czy będą gorsze od innych klas pierwszych? Chciało mi się płakać. Nie wiedziałam, czy się poddać, czy gdzieś szukać pomocy. Jak to nadgonić, gdy mam do czynienia z dziećmi, które mimo wszystko nie dadzą rady szybciej pracować?
Luty 2015 – dzieci wracają po feriach. Szczęśliwe. Chętne do dalszej nauki.
Marzec 2015 – szczerze uwielbiam pracę z moją klasą – czuję również szczerą sympatię zarówno od dzieci, jak i od rodziców.
Kwiecień 2015 – dowiaduję się, że zostaję z moją klasą na kolejne dwa lata – mamy też wyniki diagnozy klas pierwszych. W diagnozie wrześniowej wypadliśmy (zgodnie z przewidywaniami) najsłabiej. Teraz również. Porównuję jednak wyniki poszczególnych dzieci. Niesamowity wzrost w stosunku do września. Porównuję wyniki z poszczególnych zadań. Również wzrost.
Maj 2015 – znów zaglądam do dzienników koleżanek – idziemy tematycznie „łeb w łeb” – te trzy tygodnie opóźnienia naturalnie się rozpłynęły – nie wiem gdzie, nie wiem kiedy – większość dzieci już czyta, coraz ładniej piszą – przykładają się.
Czerwiec 2015 – pierwszy rocznik 6-latków w naszej szkole kończy pierwszą klasę – wszyscy są dumni, że wspólnie nam się udało!
Październik 2015 – przypadkowa rozmowa z kilkoma rodzicami dzieci z mojej klasy – padają zdania „gdybym miała teraz posłać swoje dziecko do szkoły, bez zastanowienia wysłałabym 6-latka”, „nie sądziłam, że (imię dziecka) da radę, a jednak dobrze było zaryzykować”, „pani z zerówki mówiła, żeby wysłać ją do szkoły i nie żałuję (…) i pomyśleć, że pierwszą klasę mamy już za sobą”. Urosłam.
Listopad 2015 – rozmowa z Dyrekcją po hospitacji – są dumni, że dobrze radzę sobie z najmłodszą klasą – że potrafię z nimi pracować – widzą wzajemną serdeczność – ich wysoki poziom kultury – widzą, że przez ostatni rok nie tylko ich uczyłam, ale też wychowałam. Znów urosłam. Jeszcze zastępstwo w obecnej pierwszej klasie. Dzieci w wieku mojej (drugiej) klasy – wprowadzam im literę „P” – świetnie sobie radzą – ale równie dobrze mogłyby już być w drugiej klasie, umieć więcej, wiedzieć więcej, tak naprawdę niczego nie tracąc.
Uwierzyłam w „6-latki w szkole”.
Skazani na przegraną? Boję się reformy. Nie chodzi o powrót 7-latków. Nie chodzi o miejsce pracy. Boję się o moje dzieci. O roczniki 2008 i 2007, o których nikt nie mówi. Obecne klasy trzecie uczą się jeszcze według programów „prywatnych” – oferowanych przez wydawnictwa – dla dzieci rozpoczynających edukację w wieku 7 lat. Obecne klasy drugie i pierwsze uczą się z podręczników rządowych, przygotowywanych z myślą o dzieciach 6letnich, czyli zbyt infantylnych dla 7-latków. Przyjdą 7-latki i co? Z czego będą się uczyć? Jeżeli dostaną nowy program, co z moimi dziećmi? Czy dostają wyrok na całe życie i będą „rok w plecy”?
Walka z wiatrakami Dyskusja z obecnym rządem nie ma sensu. Przy ich władzy absolutnej pewne jest, że reforma nastąpi. Rodzice „walczący” odnieśli sukces i obowiązek szkolny dla dzieci 7letnich prędzej niż później zostanie przywrócony. Po co więc ten artykuł? By nie rezygnować z 6-latków. Również nie wierzyłam, że mogą one funkcjonować w szkole, że poradzą sobie w tym środowisku – rzeczywistość jednak zweryfikowała moje obawy. Obowiązek szkolny dla dzieci 7letnich nie oznacza, że 6-latki nie mogą pójść do szkoły. One sobie poradzą. Szkoły nie są takie straszne jak je malują (choćby wspomniani na początku państwo Elbanowscy).
W mojej placówce mamy 8 klas drugich, 9 klas pierwszych i tylko 2 grupy zerówkowe. W tym momencie przeważają sześciolatki i wszyscy są zgodni, że to była właściwa decyzja. Może moja wypowiedź jest tylko kroplą w obecnym oceanie zmian, ale mówię głośno i dzielę się swoim zdaniem – tak, jak rodzice z mojej klasy, jak rodzice w większej części Europy, uwierzmy w swoje maluchy i dajmy im szansę szybszego wejścia w bramy szkoły.
Agata Woźniczka - nauczyciel wychowawca w jednej z wrocławskich podstawówek