Spróbuj zajść w Polsce w ciążę i nie zwariować. Na początku decyzję o dziecku odkładacie, bo macie: niestabilną sytuację finansową, problemy z pracą, chcecie się sobą nacieszyć. Potem, kiedy wy już jesteście gotowi, organizm komunikuje: „A figę z makiem!". A, no i świat zewnętrzny też wam nie sprzyja. Bo w końcu, czy ktoś powiedział, że w firmie nie będzie redukcji. Tak znajdujecie się w piekle. W piekle frustracji, oczekiwań i rozczarowań. Poznajcie Magdę. Też tam była.
Magda o sobie: Mam 34 lata (wciąż!), skończyłam prawo, anglistykę i psychologię. Nie wiem po co. Moje wykształcenie nie przekłada się na sytuację finansową. Pracuję w dziale prawnym w firmie ubezpieczeniowej. Zarabiam 4000 brutto. Nie mam etatu. Za dwa tygodnie rodzę swojego pierwszego syna. Ledwo już chodzę, ale codziennie wstaję przed szóstą. Do pracy dojeżdżam ponad godzinę. „Wykorzystują cię” złości się moja starsza siostra. Ona dwa tygodnie przed porodem była już na zwolnieniu. Jej szefowa mówiła: odpoczywaj, najważniejsze, żeby dziecko było zdrowe. Moja mówi: „Magdaaa, przygotowałaś te pisma?".
Sześć lat temu. Mam 28 lat
Wychodzę za mąż. Wesele jest tradycyjne, pochodzę z niedużej miejscowości. „Jak dobrze, ze zdążyłaś przed trzydziestką, już się martwiłam, że nie znajdziesz męża" gratuluje jedna z ciotek. Koleżanki (wszystkie już są matkami) życzą „Żebyś szybko zaciążyła".
My z Marcinem (to mąż) o dziecku nie myślimy. „Damy sobie rok, dwa" postanawiamy. Chcemy: zarobić na mieszkanie, podróżować, nacieszyć się sobą. Rozumieją mnie koleżanki z Warszawy. Też chcą się rozwijać, zdobywać doświadczenie. Z mężczyznami bywa u nich różnie. Niektóre są singielkami, inne żyją bez ślubu, z poczuciem, że „ten" facet to niekoniecznie TEN.
Ponad cztery lata temu. Kończę trzydziestkę
„Kiedy wreszcie dziecko?" pyta babcia i ciotki. Rodzice są bardziej dyskretni. „Chętnie zostalibyśmy dziadkami". To dlatego jeżdżę do nich coraz rzadziej. Męczą mnie te pytania. „Chcesz być matką staruszką?" ironizuje przyjaciółka z podstawówki. Jestem zła. Czy ja jej mówię, że ma męża buca, który za dużo pije i nie będzie dobrym wzorem dla jej dzieci. Czy mówię, że wpadła po uszy w pieluchy? Nie.
Tak, czasem myślę o dziecku. Zaraz potem racjonalizuję: Jak? Gdzie? Niedawno zmieniłam pracę, w firmie Marcina mają być zwolnienia. Kupiliśmy mieszkanie na kredyt. Na urządzenie go już nas nie było stać. Wciąż nie mamy porządnego zlewu i szafek w kuchni. Łazienka to prowizorka.
Dwa lata temu. Mam 32 lata
„Chciałabym być w ciąży" mówię do Marcina. Zegar biologiczny tyka. „O jaki słodki" nachylam się nad dziećmi w wózkach. Chętniej odwiedzam koleżanki, które mają dzieci. Marcin kręci nosem. „Może jeszcze rok?" proponuje. Nie chcę czekać. „Jesteś przygotowana do ciąży?" pyta koleżanka z biura. „Przygotowana?!".
Dowiaduję się, że powinnam zmienić dietę, zrezygnować z alkoholu, brać kwas foliowy. To na początek. Organizm przed ciążą trzeba wzmocnić i oczyścić. „Teraz jest coraz więcej poronień" ostrzega koleżanka. Inna, matka dwójki mówi: „Ja starałam się ponad dwa lata. Późno zaczynacie".
Przeszukuję internet. Setki stron. Blogi matek eko, porady lekarzy, dietetyków, psychologów, coachów, celebrytek. Słabo mi. Znajduje też forum dla „starających się". Czeka mnie cała lista badań: oznaczenie poziomu prolaktyny, progesteronu, badania na toksoplazmozę, chlamydię, cytomegalię. Muszę zrobić wymaz z szyjki macicy, morfologię, zbadać mocz.
Nie mogę łykać większości środków przeciwbólowych, żadnych preparatów na bazie ibuprofenu (podobno zwiększają ryzyko poronienia o 80 proc, obniżają też płodność). „To jakiś obłęd" myślę. „Przecież babcia, mama i siostra zaszły w ciążę bez problemu".
Marcin stwierdza „Po co to w ogóle czytasz? Skoro tak zależy ci na dziecku przestańmy się zabezpieczać". Przestajemy.
Walka
Ale w ciążę nie zachodzę. „To stres" mówi przyjaciółka. Rzeczywiście, żyjemy w stresie. Z pracy oboje wracamy coraz później. Bo kilkunastu godzinach użerania się z innymi w firmie, nie zawsze mamy ochotę na seks. Marcin chyba też. Żeby było łatwiej: piję wino. „Najlepiej kupić testy owulacyjne", „Seks uprawiajcie, co drugi dzień, wtedy plemniki są silniejsze", „Może monitorujcie cykl?" słyszę porady koleżanek.
Pół roku później idę do ginekologa. Państwowego. Na wizytę czekam ponad miesiąc. „Ech, tak to jest z tymi kobietami po trzydziestce. Odkładają decyzję o dziecku, a potem dziwią się, że im nie wychodzi" mruczy doktor z dezaprobatą. „To się nazywa lekarskie wsparcie" myślę ze złością. Lekarz zaleca badania hormonalne. W przychodni słyszę: czas oczekiwania na wizytę u endokrynologa, pięć miesięcy.
„Od razu umów się w klinice leczenia niepłodności. Żadnych konowałów" radzi koleżanka. Wie co mówi, ma dziecko z in vitro. Dzwonię. Ale tu z terminami nie jest lepiej. Najbliższy możliwy termin za półtora miesiąca. „A gdybym miała 39 lat też kazałaby mi pan tyle czekać?!" krzyczę na operatora w centrali telefonicznej. Ale on jakby mnie nie słyszał: „Jak długo się pani stara o dziecko? Czy już robiła pani badania? A mąż? Na pierwszą wizytę musicie przyjść razem. Koszt: 200 złotych" . Czuje się jakoś dziwnie. Dlaczego muszę jakiemuś asystentowi odpowiadać na takie pytania?
Kolejne miesiące. Koszmar. Badania na które wydajemy oszczędności „na czarną godzinę". Diagnoza: mam podwyższoną prolaktynę, Marcin nie ma jakiś świetnych parametrów nasienia. Ale nic co wykluczałoby naturalne zajście w ciążę. Walczymy. Seks „na zawołanie". „Muszę zostać w pracy" komunikuje mąż. „Dzisiaj??? Oszalałeś! Mam owulację" wrzeszczę. Więc on biegnie do mnie z biura, a potem… a potem i tak nam nie wychodzi, bo on ma problem z erekcją. „Nie pociągam cię" syczę, „Sytuacja mnie nie pociąga" tłumaczy. Mam do niego żal. Kolejna szansa stracona. Podobnie, jak wtedy, gdy mamy katar, niestrawność, anginę.
Kochamy się coraz rzadziej. Coraz częściej za to myślę: „Niech on już skończy, błagam". Gdy nie mam dni płodnych, w ogóle nie chce mi się wchodzić do łóżka „Po co właściwie mamy to robić?" zastanawiam się. To, co natomiast wychodzi nam idealnie to kłótnie: o źle odłożoną łyżkę, bałagan w (nieurządzonej) łazience i o to, kto ma zapłacić ratę za mieszkanie i czynsz.
Po roku takiego życia myślę: „Chyba się poddam. Po co nam dziecko?"
Ciąża
Ląduję w gabinecie u psychologa. Mówię o tym, że jestem zła, sfrustrowana, rozczarowana. Że nie znoszę siebie. Obwiniam Marcina. Wiem, że terapeutka ma rację: tak tylko się zapętlam. Pomaga mi zrozumieć takie słowa, jak „kontrola", „poczucie wpływu", „odpuszczanie". Jestem typową przedstawicielką swojego pokolenia. Wydaje mi się, że wszystko mogę, że wszystko jest w moich rękach. Bezskuteczne staranie się o dziecko pokazuje mi, że to tylko iluzja.
Nie pomagają wakacje, rzucanie leków (biorę luteinę, olej z wiesiołka i bromergon, bo obniża poziom prolaktyny), romantyczne weekendy, upijanie się. Nie pomaga ani złość, ani radość. Co miesiąc kupuję ciążowe testy, wypatruje dwóch kresek, sprawdzam czy bolą mnie piersi. O, urosły mi, nie sądzisz? – pytam Marcina. Potem czytam, że rosną od luteiny. Mam mdłości, boli mnie głowa, częściej chodzę do łazienki. „Ciąża!" cieszę się. A potem, oczywiście, dostaję miesiączkę.
W końcu się udaje… „Jeeeeest!" dzwonię do mojej ginekolog. „Proszę się jeszcze nie cieszyć" studzi. Jest wróżką? Tydzień później jestem u niej w gabinecie. „Jeszcze nie ma tętna, może zaszła pani w ciążę później". Chyba obie w to nie wierzymy. Przecież akurat w tym cyklu chodziłam co trzy dni na USG, dokładnie wiedziałam, kiedy mam owulację. Kilkanaście dni później diagnoza: „puste jajo płodowe”. Mam szczerze dość. „Nie jest nam dane" mówię do Marcina.
Jest kwiecień. Szefowa wzywa mnie do siebie. „Muszę zabrać ci etat, sama rozumiesz, redukcje. Albo zmienię ci umowę, albo będziemy musiały się rozstać" tłumaczy. Pociesza, że będę mogła więcej pracować w domu. Wracam do naszego mieszkania. „ Mam prawie 34 lata, jestem wykształcona, a moje zawodowe życie to porażka" płaczę. Marcin mnie pociesza, lądujemy w łóżku.
Dwa tygodnie później na teście ciążowym widzę dwie kreski. Tego samego dnia Marcin traci pracę.
„Poradzimy sobie" mówię. Chociaż chce mi się tylko płakać.
Finał
Łazienka wciąż nieskończona. Ale kupiliśmy nowy zlew.
Wyprawki nie mam. Nie zdążyłam niczego kupić. W firmie fuzja. Nocami tłumaczę teksty, bo muszę dorobić. Zresztą i tak nie śpię. Wszystko mnie boli.
Marcin każdego dnia przegląda ogłoszenia. Był już na kilkunastu rozmowach. Ale w jego branży kryzys.
Zastanawiam się: jesteśmy tak niezaradni, czy taki jest dzisiejszy świat? Więcej dzieci nie będę miała na pewno.