
REKLAMA
Kiedy jesienią myślimy: O jak dobrze, posiedzimy w końcu w domu, wspólnie poczytamy książki, pogramy w zaległe planszówki, to nie wiemy o tym, jak bardzo nam to obrzydnie kilka miesięcy później i wówczas będziemy jedynie wyglądać wiosny z tęsknotą spoglądając na uśpione snem zimowym rowery.
Rodzinny nastrój oczywiście poprawia padający śnieg. Wtedy maluchów nie trzeba wyciągać na dwór, same chętnie wybiegają próbując zbudować bałwana, organizując wojnę na śnieżki czy wyciągając sanki, aby skorzystać z atrakcji najbliższej górki do zjeżdżania.
Co jednak, kiedy śniegu nie widać, na dworze szaro i buro, w dodatku wieje wiatr i nikt zupełnie nie ma ochoty na wyjście z domu, a na propozycje spędzenia wolnego czasu każdy kręci nosem mówiąc: Ale to już było. Ciekawe jakby zareagowali na pytanie: A może pójdziemy na łyżwy?
O tak. Kiedyś się jeździło. Po jeziorze, na lodowiskach. Całe grupy dzieciaków zbierały się, aby pograć w hokeja. Dziewczynki zawsze podziwiały łyżwiarzy figurowych, więc niestrudzenie ćwiczyły piruety, do perfekcji opanowując jazdę tyłem, czy wymyślone przez siebie akrobacje. Ktoś w zadumie powie: To były czasy.
Tyle, że one nie minęły. Wystarczy rozejrzeć się we własnym mieście lub najbliższych, gdzie lodowiska są, funkcjonują, tylko my dorośli nie zdajemy sobie często z tego sprawy.
Zawsze mówię, że przykład idzie z góry i tak jak moi synowie zapragnęli trenować piłkę ręczną, po ostatnich mistrzostwach świata, tak do dziś wspominają panczenistę Zbigniewa Bródkę, który o jedyne dwie setne sekundy wyprzedził swojego rywala zdobywając tym samym złoty medal olimpijski.
Pokazując dzieciom różne formy aktywności budzimy tym samym ich ciekawość świata. Dajemy narzędzie, dzięki któremu mogą one poszerzać swoje horyzonty, mierzyć się z czymś, co jest dla nich zupełnie nowe.
Wracając jednak do samych łyżew. Kiedy pomysł wyjścia na lodowisko zakiełkuje w głowie rodziców, to z pewnością pod jego wpływem pojawią się radosne wspomnienia z dzieciństwa.
Zatem na co czekać?
Szukamy najbliższego lodowiska, sprawdzamy, czy funkcjonuje przy nim wypożyczalnia sprzętu i zabieramy dzieciaki na łyżwy. Nie zapominając o kasku, może być rowerowy. Pełni zapału stajemy na lodzie i uśmiechając się jeszcze zachęcająco do dzieci nagle myślimy: Co u licha?!? (choć częściej w tym miejscu pojawiają się mniej cenzuralne wyrażenia). Ale mają naostrzone łyżwy! Nigdy na lodzie nie było tak ślisko! Uśmiech znika z naszej twarzy i kurczowo łapiemy się bandy marząc o tym, żeby jej nie puścić, bo nie jesteśmy w stanie zapanować nad rozjeżdżającymi się nogami. W tym czasie nasze dziecko wchodzi na taflę lodowiska i klasycznie ląduje na pupie. My przyklejeni do bandy, dziecko leży zaskoczone, bo przecież miało być tak fajnie. Klasyczny obrazek, jakich wiele na lodowiskach. O tak, początki bywają trudne, choć chyba bardziej śmieszne.
Kiedy poczujemy wracającą równowagę, jest lepiej. Robimy kółko przypominając sobie umiejętności sprzed około dwudziestu lat. Może nie jest idealnie, bo trudno nam się zatrzymać dokładnie w miejscu, w którym byśmy chcieli, to jednak zaczynamy odczuwać radość rozpływającą się po ciele. Bierzemy malucha, stawiamy przy bandzie i powoli zaczynamy jeździć wspólnie, pamiętając, że aby jeździć bezpiecznie trzeba być pochylonym do przodu, dodajemy otuchy przy każdej wywrotce, a tych będzie pewnie całe mnóstwo. Przyjmuje się, że trzylatki powinny mieć na nogach tak zwane łyżwy saneczkowe – podwójne, czterolatkowi możemy już spokojnie ubrać klasyczne figurówki czy hokejówki.
Na lodowisku na pomoc rodzicom mogą przyjść coraz bardziej popularne podpórki, akurat przez moje dzieci zwane ślizgaczami. Najczęściej mają one kształty pingwinów lub misiów, choć bywają też takie wykonane z kilku metalowych rurek. Maluchy mogą się ich złapać i pchając przed sobą ćwiczyć jazdę na łyżwach. Podpórki to dobry sposób na chwilę wytchnienia dla napiętych mięśni rodzica.
No tak, ale przecież nie każdemu łyżwy dobrze się kojarzą. Są z pewnością dorośli, którzy nie będą widzieć nic przyjemnego w założeniu dwóch ostrzy na nogi. W takim przypadku może warto skorzystać z fachowej pomocy i oddać dziecko w ręce instruktora łyżwiarstwa, który nauczy naszą pociechę poruszać się na lodzie, a może i my sami skusimy się na wspólną lekcję? W końcu kto z dzisiejszych rodziców nie chciał choć przez chwilę być słynnym łyżwiarzem na miarę Katariny Witt czy Jewigienija Pluszczenko?
Wspólna nauka jazdy na łyżwach (zresztą nie tylko) może być okazją do wspaniałej zabawy, zwłaszcza kiedy stajemy obok naszych maluchów z takim samym jak one poziomem umiejętności, czyli zerowym. Uczestnicząc aktywnie w lekcji mamy okazję pokazać dziecku na własnym przykładzie, a to przecież mama i tata są największymi autorytetami, jak się nie poddawać, ciężko ćwiczyć, aby osiągnąć upragniony rezultat. Poza tym wesoło spędzamy czas, a same upadki nie rzadko rozbawią nas do łez. A to, że inni, młodsi, czy starsi przejeżdżają obok nas w dodatku wykonując na łyżwach wymyślne obroty? Co z tego.? My świetnie bawimy się z naszym dzieckiem. To jest najważniejsze.
Poza tym warto wiedzieć, że jeżdżenie na łyżwach to oprócz samej zabawy to także ćwiczenie koordynacji ruchowej. Na łyżwach nasza pociecha uczy się utrzymywać równowagę, zsynchronizować pracę rąk i nóg. Może nie wiecie, ale łyżwiarstwo zaprzęga do pracy wszystkie grupy mięśni, dzięki temu ćwiczymy prawidłową postawę poprzez wzmacnianie ciała. Jak widać korzyści z wyjścia na lodowisko może być bardzo wiele.
A kiedy już ściągniemy łyżwy. Rozmasujemy zmęczone stopy. Wrócimy do domu, to uwierzcie uśmiech długo nie będzie schodził wam z twarzy i wówczas nawet gra w chińczyka okaże się atrakcyjną.
A kiedy już ściągniemy łyżwy. Rozmasujemy zmęczone stopy. Wrócimy do domu, to uwierzcie uśmiech długo nie będzie schodził wam z twarzy i wówczas nawet gra w chińczyka okaże się atrakcyjną.
Ferie dla niektórych trwają. Weekendy, te zimowe jeszcze przed nami. Może warto powygłupiać się wspólnie na łyżwach, które przecież wiosną można zamienić na rolki.