Pojechałyśmy z A. do Międzyzdrojów, bo nie wiem.
Żeby wprowadzić do życia element paraliterackiej przeginki?
Bo „Literacki Sopot” byłby jednak nadmierny? (zresztą, nielaty i tak by nam uniemożliwiły spijanie, nurzanie się, delektowanie się albo pławienie).
A że nas połączyły z A. książczyny, to pojechałyśmy do Międzyzdrojów. Niczym bohater (-ka jednak nie …) Witkowskiego. Z namiarem na miejscówkę ze „Zbrodniarza i dziewczyny”.
No i cóż. Miejscówka super. Absolutnie bez zarzutu, idealna meta.
A poza tym. Hm.
Lujów ci tam nie brak, w rzeczy samej, lujowatego kolorytu.
Dwie kobiety, czworo dzieci, jeden nadmorski kurort tuż po wyczerpaniu się dobrej pogody i - badziewie.
Najpierw zapach: radykalnie odległy od świeżego powiewu morskiej bryzy odór wielokrotnie przepalonej frytury, gęsta, paskudna woń, która zawisła nad promenadą przy Bohaterów Warszawy, nad molo, nad Promenadą Gwiazd, niech ją wszyscy święci astronauci (promenadę, nie fryturę) mają w opiece.
Stary olej jako nadmorski feromon się sprawdza, w mojej ocenie, średnio.
A pod olfaktoryczną prześmierdłą kołderką – radykalna demolka przestrzeni. Tym dotkliwsza dla zmysłów, że to miejsce ma przecież potencjał. Plaża nie jest szeroka, ale blisko centrum, ledwie kilka kroków przez wydmy i przez ciągnący się wzdłuż wybrzeża park, parczek, łąkę obsadzoną kępami drzew.
... przez park bestialsko zagracony budami z kebabem, z watą cukrową, lodami kręconymi w dwóch smakach, z kiwającymi się pojazdami (jedna runda 2 pln), dmuchańcami, jednorękimi bandytami o ksywie „Toy story” i nawet konterfekt papieża można tam nabyć okazyjnie, i kocięta na fotce w identycznej stylistyce do kompletu. Albo galopującego ogiera.
Kiedy przyjechałyśmy do Międzyzdrojów skończyła się właśnie doskonała pogoda, więc nie miałyśmy okazji testować na własnych nerwach nowych plażowych obyczajów ze swadą opisanych w ostatniej „Polityce” (grodzenia się parawanami, grilla na kocyku, prawa własności dołka w piasku i gooo-tooo-waaa-naaa kukurydza!, naleśniki!). Pewnie - całe szczęście, ale i tak wystarczająco się upewniłam, że mamy rację, my-familia, jeżdżąc z nielatami nad polskie morze w marcu albo w październiku.
Bo spróbujcie się przedostać gdziekolwiek z czwórką dzieci i nie zahaczyć o samochodziki (5 minut za 12 zł, maksymalnie dwoje dzieci w pojeździe), o dmuchaną, gigantyczną ośmiornicę (20 minut 10 zł za dziecko), o watę cukrową (mała – cztery zet), gofry, lody, kiwacze, Takie Śliczne Zabaweczki z Chińskiego Outletu, balony nadmuchiwane helem, karuzelę, o mamma mia, mammigrenę.
Tam trzeba stalowych nerwów. I żelaznej konsekwencji.
A tej ostatniej ostatnio nie miewam.
Dzieci. Uwaga. Zasady. Tylko jedna atrakcja dziennie. Albo dwie. No, góra trzy, skoro nad morzem i tak wieje. Tak, wata cukrowa też się liczy.
WATA CUKROWA TEŻ SIĘ LICZY!!!
NIE, NA TO JUŻ NIE WCHODŹ!!!
IDZIEMY!!!
Nielaty gnają przed siebie oszołomione bogactwem bodźców wzrokowych i słuchowych (bo rzecz jasna hałas też tam panuje nielichy), a my się z A. wleczemy noga za nogą i nam smutno i dziwnie, bo przecież mogłoby być pięknie, a wcale nie jest.
Dziewiętnastowieczne nadmorskie wille hotelowe zachowały swój niegdysiejszy sznyt.
Gdyby tylko niektóre z nich nie popadły w ruinę.
Miasto jest czyste. I zielone. Gdyby tylko więcej tu mieli zwyczajnych spożywczych zamiast budek z dykty z frytkami halaal (si! si! si!). Chrupki kukurydziane kupowałyśmy w monopolowym.
I gdyby można było zjeść tu przyzwoicie.
Nie można, nie znalazłyśmy. A rozpytywałyśmy wnikliwie.
Lujowaty sznyt się świetnie sprawdza w prozie. Bezsprzecznie.
Wiatr goniący przetłuszczony papier, rząd okien zabitych dechami i plastikowa krowa na trawniku (zapłać za dojenie, przesiewanie złota gratis) – czegóż więcej do dystopii trzeba?
Może jeszcze tej smutnej pani, która przy wtórze umpa-umpa z głośników z lewa i z prawa, między straganem z przywiędłymi owocami a quadem na wynajem zbiera na operację onkologiczną? Smutna, chuda, piękna pani, przybyszka z jeszcze gorszego świata.
Więc ta dystopia by była świetna na zadrukowanych kartkach.
W rzeczywistości nie jest ani inspirująca, ani porywająca. Ani trochę ładna.
I wkurza mnie takie psucie przestrzeni i psucie czasu wakacji.
I nie przemawia do mnie argument, że tamtejsi przedsiębiorcy mają zaledwie dwa miesiące, żeby zarobić na całoroczne utrzymanie.
Bo dlaczego zarabiają za wszelką cenę przy minimalnym nakładzie?
Dlaczego nie uświadczysz tam choćby jednej takiej restauracji, jaką opisałam niżej, gdzie za sensowne pieniądze można zjeść smaczne dania? (w Międzyzdrojach pizza obowiązuje z mikrofali, gruby, odgrzewany placek)
Dlaczego dmuchańce są lepkie od brudu i skąd te brudne szmaty na zjazdach?
Dlaczego śmierdzi?