Zabiorę Was na wycieczkę, chcecie? Bo naprawdę nie mam siły tego ubierać w słowa. Blogowa magiczna czasoprzestrzeń stopi w jeden nasz spacer dziesiątki moich, ale poza tym wszystko będzie autentycznym cytatem. Idziemy na plac zabaw.
Będziemy szli szerokim, pokrytym kostką chodnikiem, po jakichś stu metrach podzielonym jasno i wyraźnie na część dla pieszych i dla rowerów. Ścieżka jest częścią sieci łączącej już niemal nieprzerwanie większość dzielnic, sieci na tyle uczęszczanej, że ościenne miasta zachrząkały ze wstydu i dobudowały swoje nitki od granicy, dzięki czemu do pracy mogę dojechać na dwóch kółkach na pełnym wypasie i bez obawy o to, że autobus zahaczy o mój słusznych rozmiarów tyłek.
Phi! Chodniki! Chodniki to najprostsza inwestycja!
Być może. Rozumiem zatem, że przez ostatnie dwadzieścia parę lat wszyscy po kolei zajmowali się wyłącznie tymi wybitnie trudnymi. Bogu dziękować, że jeszcze wtedy nie jeździłam wózkiem, bo nawet bez niego slalom pomiędzy wyjącymi dziurami, wystającymi kamieniami a chwilowymi brakami chodnika był karkołomny.
Ścieżki? A na co komu ścieżki? Kto tu na rowerze będzie jeździł? Przecież wiadomo, że i tak wszyscy tutejsi tylko piją w tych parkach.
No i nadal piją, a jakże. Ale jakoś schowani są bardziej, wstydliwiej chleją, bo w parku, przez który przechodzimy, ktoś wyciął chaszcze, skosił trawę, uporządkował dróżki i obsadził je żywopłotem. Ławki niby są, dużo, nowe, z koszem obok, ale jakoś głupio się rozwalić, bo dzieciaki od sąsiada po tych dziwnie równych trotuarach na rolkach zapitalają (w Biedrze tanie były, na pniu zeszły), śmiać się będą.
Przechodzimy przez bardzo kolorowe przejście podziemne – w czasie ostatniego festynu rodzinnego (wiejskie zabawy takie, ja nie wiem, ludziom się da trochę waty cukrowej i disco polo i się cieszą jak idioci, kto za to płaci, niech mi pani powie) był konkurs malowania graffiti: może to i nie Mona Lisa, ale jakoś ciekawiej niż wiecznie te same bure kurwy i huje. Dochodzimy do placu. Duży, ogrodzony, podzielony na świetnie zaprojektowane strefy dla maluchów, starszaków i rodziców. Kiedy dobrych kilka lat temu pierwszy raz w życiu zobaczyłam w Hiszpanii siłownię na świeżym powietrzu, maleńką, kilka urządzeń między blokami, z żalu aż ścisnęło mi się serce. Teraz roście.
Boże, i po co to? Ciekawe ile postoi, tu taka dzielnica, zaraz wszystko rozwalą. Zresztą, kto tu z tego będzie korzystał? Ci emeryci?
Emeryci. Umawiają się na godziny, bo różnie odbierają wnuków z przedszkoli. Wiosłują, orbitrekują, podnoszą ciężary, ćwiczą talię. Obcinają palce w rękawiczkach do pielenia, przynoszą w reklamówkach wyszywane poduszki antyhemoroidki. I jadą z tym koksem. Regularnie zgłaszają popsute (z eksploatacji!) sprzęty, które firma równie regularnie naprawia. Aktów wandalizmu, ani u nas, ani w pozostałych czterech (również złych) dzielnicach, gdzie oddano do użytku podobne obiekty (w jednej, ze względu na zastane ukształtowanie terenu, zamiast placu zabaw zrobiono park linowy) prawie nie ma – monitoring, choć jest, nie może się równać z czujnym okiem babci, której nagle zaczęło zależeć.
Patrz pan na co idą nasze pieniądze! Przed wyborami się popisują.
Pan z pieskiem, pan z brzuszkiem, cmokają. Myślałam, że o placu mówią, ale przecież on stoi już ze dwa lata. Potem się orientuję. O zestaw równoważni nowych chodzi. Zdzierają darń w rogu, żeby wyłożyć spód taką amortyzującą pianką. Taką minikopareczką zdzierają, we dwóch. Pan Zenek z panem Heńkiem tej koparki nie mogą przeżyć. Że tak po ludzku, w dwie godziny, a nie po bożemu, dwie dniówki na łopacie, w pięciu. Dwie wysztafirowane panie Halinki przesłaniają nam widok, zachodząc z wprawą raz z jednej, raz z drugiej strony swoje kurczęta.
… Nie no, koniecznie na X. On nasz człowiek jest, tyle lat razem, jak z nim jeszcze w referacie… A ten Y to młodzik, niech najpierw lepiej dojrzeje, okrzepnie, a nie za prezydentowanie się bierze. Wie Pani, on połowę ludzi wyrzucił, porządki zrobił, oni tam ze dwadzieścia lat pracowali…
Czekam na argument. Dokończenie. Że dobrzy byli. Że niesprawiedliwy ciul, swoimi obsadził. Że cokolwiek oprócz tego, że te dwadzieścia lat te pierogi z bufetu w piwnicy razem pociskali. Nic.
No a poza tym jest bezpartyjny…
Rozumiem resentyment do słowa partia. Nie czuję go. Nie wiem dlaczego miałabym się cieszyć, że ktoś jest bezpartyjny. To znaczy, że będzie mu trudniej. Że może nie rozumieć świata, w którym się porusza. Że nie będzie umiał zapanować nad zastanym układem, bo nie wie, jak funkcjonuje. Że nie będzie wiedział z kim i o czym rozmawiać. Nie zatrudniam do remontu robotników bez doświadczenia.
…a tamten się podobno nachabił/ukradł/zdefraudował.
Jestem cyniczna. Nie wierzę w idealistycznych polityków bez skazy. Każdy ma ciotkę, bratanka, siostrę, kolegę ze studiów. Każdego przed wyborami pozywają. Różnica jest taka, że kiedy pozywali ostatniego, nie siedziałam na wygodnej ławce z darmowym wi-fi.
Niech będzie, że jestem drobnomieszczańska i krótkowzroczna. Tak, znajduję przyjemność w chodzeniu po prostej drodze. Cenię możliwość wracania do domu oświetloną trasą. Lubię klomby obsadzone na świeżo z każdą nową porą roku, pelargonie na latarniach (i to, że ktoś je regularnie rankami podlewa) robią na mnie wrażenie. Nie przepadam za zbiorowym gotowaniem żurku z okazji nadejścia jesieni, ale to zawsze jakaś propozycja. Często jedyna. Wiem, że to rzeczy nieistotne dla tych, którzy w moim pięćdziesięciotysięcznym mieście tylko śpią, oni pewnie w ogóle nie zauważyli różnicy.
Ktoś wreszcie przestał zajmować się Istotnymi Kwestiami, moim sumieniem, przekonaniami, rozliczeniami, podsumowaniami, pociąganiem do odpowiedzialności i wziął się za pierdoły: bulwary, przyprzedszkolne huśtawki, nieoznaczone przejścia dla pieszych. Owszem, to fasada.
——————————————————————————————-
Na niedzielne wybory ubiorę się ładniej niż zwykle, oko zrobię, może nawet dzieci wystroję. Pierwszy raz odkąd mogę, pójdę głosować NA kogoś, a nie przeciw komuś. Pierwszy raz nie będę na absurdalnych listach (przykro mi, KWW Przystojnego Grzegorza Kołka) szukała ludzi o dziwacznych nazwiskach.