Junior zasnął dziś późno. Niedawno wrócił ze spaceru z Tatą, przez ponad godzinę oglądali światełka, chodzili między grobami, rozmawiali o ludziach, którzy śpią sobie w marmurowych domkach. Był zachwycony, oczarowany; stanowczo odmówił pójścia do kąpieli, póki nie obiecaliśmy mu solennie, że jutro też pójdziemy na cmentarz. Nie dziwię mu się.
Pierwszy listopada w moim prywatnym dziecięcym rankingu świąt plasował się zawsze tuż po Bożym Narodzeniu. Uwielbiałam jego snującą się atmosferę, charakterystyczny, mocny zapach chryzantem i zniczy, mgły rano, kiedy szliśmy ustawiać kwiaty i łunę w nocy, kiedy patrzyliśmy na cmentarz z balkonu. Kochałam wszystkie maleńkie rytuały tego dnia – powtarzalność anegdot opowiadanych przy grobach, które w miarę naszego dojrzewania stawały się coraz pikantniejsze, zażarte dyskusje, czyją w końcu ciotką była Marianna Konopka, pochowana obok stryja pradziadka, długie liczenie na palcach, ilu braci miał dziadek i za kogo powychodzili, opowieści o nieziemskiej urodzie ciotecznej babki i o dziwnym psie dziadkowego kompana od kielicha. Z tych historii nigdy nie wychodzili cali ludzie – po niektórych zostawał tylko charakterystyczny sposób mówienia, tik, parciane szelki, innych przyćmiewała sama śmierć, niektórzy zupełnie wyblakli w cieniu wpółlokatora z kwatery B-380. Lubiłam się zastanawiać, co zostanie po mnie.
Ostatnim, magicznym przystankiem był grób nieznanego żołnierza, gdzie oblewaliśmy sobie ręce roztopioną stearyną, aż robiły nam się upiorne rękawice, żeby rodzice mogli w spokoju i bez wstydu dać się zahipnotyzować. Szklane znicze pękały od gorąca z fantastycznie dźwięcznym trzaskiem. Nikt nikogo nie pospieszał.
Potem zmarznięci szliśmy na obiad, było spokojnie, cicho, bezpiecznie. Bardzo rodzinnie, ale bez grudniowej ospałości z przejedzenia. Krówkowa wódka pachniała obłędnie w całym domu, podawana na gorąco, prawie już bez procentów, bo zawsze ktoś zapominał wyłączyć gaz na czas, zajęty doliczaniem się, kto ze znajomych w danym roku wystąpił na cmentarzu w nowej roli. Fantazjowaliśmy, kto przyjdzie na nasze pogrzeby, babcia dawała dosadnie do zrozumienia, czym będzie nas straszyć, jak jej zamówimy tego głuchego trębacza z parafii, dziadek śpiewał „dobry Jezu”, zawodząc niemiłosiernie. Wieczorem wszyscy razem staliśmy na balkonie albo w oknach, zatopieni w ciepłym, migoczącym morzu ludzkiej pamięci.
Zastanawiam się, ile z tego wszystkiego zostanie dla Młodych. Zanim podrosną, Halloween pokona Święto Zmarłych: w zeszłym roku zapukały do nas jedne dzieciaki, wczoraj – chyba z pięć różnych grupek. Wprawdzie wciąż wydawały się trochę zagubione, nie do końca były pewne, jak się zachować, co mówić, jakby nie do końca wiedziały, po co odgrywają te scenki z filmów Disneya i jak mają to robić, ale i to się zmieni, wyrobią się z czasem. Jeśli rzeczywiście za cenę tych badziewnych kostiumów z Reala i cukierków na wagę z Biedry kupimy sobie mniejszą anonimowość stosunków sąsiedzkich, to, choć zdecydowanie wolę kolędników, wchodzę w to. Kto wie, może kiedy to wszystko przestanie być takie kartonowe, stanie się też mniej tandetne.
Ok, to są dwa różne dni, dwa różne święta. Obawiam się tylko, że nie do końca wyspany, obżarty do granic halołinowymi słodyczami Junior nie zdąży się przestawić i nie skupi się na tyle, żeby usłyszeć w moim głosie odświętną nutę w sakramentalnym zdaniu, które jest esencją Święta Zmarłych. Które bardzo rzadko pada w jakiś inny dzień w roku. Które kiedyś chciałabym usłyszeć nad swoim grobem.
*Gdy pisałam ten tekst, nadałam mu inny tytuł. Przeglądając fejsa w przerwie na herbatę przed ostatecznym czytaniem, trafiłam na wpis BlogaOjca. Dowiedziałam się o „szarych, smutnych, nijakich” dwóch dniach, „które w najlepszym wypadku, będą wspominane jako nudne”. To fascynujące, jak skrajnie różne mogą być ludzkie doświadczenia.