Nasz kochany NFZ. A co.
Taka Sobie Matka
16 października 2014, 17:31·3 minuty czytania
Publikacja artykułu: 16 października 2014, 17:31„To dobrze, to bardzo dobrze… Widzi Pani, taką historię powinna Pani do gazet wysłać, że taki łańcuch ludzi dobrej woli też się zdarza, że są profesjonalni lekarze, że nie wszędzie tylko Włocławek… Ale kto by to Pani opublikował?”
Pewnie nikt, więc sama sobie opublikuję, jak już mam gdzie.
Bo to już kolejny raz, gdy znajomy lekarz, niezależnie od specjalności, reaguje na opowiedzianą boczkiem nad receptą na syrop na kaszel Naszą Historię w taki sam sposób: z jakimś takim uderzającym, zrezygnowanym, pogodzonym ze sobą cichym żalem. Jakby mówił: „ja wiem, jak bywa, ale serio, bywa też inaczej, tylko o tym nikt nie mówi, a tak dobrze to czasem usłyszeć”.
Junior żyje dzięki postępowi medycyny. Jego choroba jeszcze 30 lat temu prowadziła do ciężkiego upośledzenia i wcześniejszej lub późniejszej niechybnej śmierci. Ale żyje też (i jest zdrowym, pogodnym, kochanym chłopcem) dzięki temu, że ktoś podczas rutynowego USG nie przeoczył pojawiającej się znikąd w 35 tygodniu idealnej, zdrowej, zadbanej ciąży anomalii. Że ten sam ktoś nie udawał wszechwiedzącego boga, tylko odesłał nas natychmiast do innego kogoś, kto obserwację potwierdził i doradził natychmiastowe przerwanie ciąży. Że ciążę przerwano bez zbędnych ceregieli za publiczne pieniądze, po dobie zaś od porodu mały czekał już na dalsze leczenie w specjalistycznej klinice. Państwowej.
Operację ratującą mu zdrowie i życie przeprowadzono 2 tygodnie po urodzeniu. Mimo długiego łikendu w międzyczasie. Po miesiącu był w domu – nie wiedzieliśmy, czy widzi, czy słyszy, czy usiądzie, czy wstanie. Ale wiedzieliśmy doskonale, co może nas czekać i na co możemy mieć nadzieję, na co trzeba uważać i gdzie dzwonić w razie czego. W szpitalu nikt nas po głowie nie głaskał, ale nikt też nas nie zbywał. Nie było komfortu, nie było czasu, nie było zbędnych pocieszeń – dostawaliśmy tylko tyle uwagi, ile sobie wywalczyliśmy. Juniora nikt nie rozpieszczał, nie głaskał, nie ukochiwał – ale nikt nie robił mu krzywdy. Ścieżka postępowania była klarowna, rytm ustalony, wszystko w punktach, jak wypis.
Po zasięgnięciu korespondencyjnej opinii od Pani Neonatolog ze Słynnej Niemieckiej Kliniki (od każdego dzieli nas góra sześć osób, nie?), okazało się, że w Słynnej Niemieckiej Klinice zrobiliby małemu dokładnie to samo, co w polskiej. Pani Neonatolog nie kryła zdziwienia.
Do tego, oprócz rutynowych, zdarzały się gesty ludzkie, gesty, na których brak nie mogłabym narzekać, bo w tamtym czasie nie bardzo wiedziałam, co się wokół mnie dzieje, ale które doceniłam po czasie. W szpitalu po cesarce zorganizowano mi (bez kompletnie żadnej naszej ingerencji!) osobny pokój, żebym nie musiała patrzeć na matki tulące noworodki, nie mając swojego. Panie od laktacji nie spisały mnie na straty, choć nie wiadomo było, czy mój pokarm komukolwiek się przyda. Pielęgniarki odpowiadały na pytania, choć im nie było wolno. Kobieta zdejmująca mi szwy zapytała sama z siebie, jak tam mały. Pamiętała. Chciała pocieszyć.
Daleko mi od gloryfikacji naszej służby zdrowia. Zdaję sobie sprawę, że mieliśmy dużo szczęścia w pechu – wtedy i później. Nie zmienia to faktu, że to szczęście oparło się o konkretne działania konkretnych ludzi.
Niniejszym chciałam (p)oświadczyć, że mimo wszystkich niezaprzeczalnie potwornych porodówek świata, mimo tabunów konowałów zaludniających obdrapane przychodnie – zdarza się, że system działa. Nie szkodzi. Ratuje nawet.