W Polsce bardzo dużo mówi się o dzieciach. Temat powrócił ze zdwojoną siłą, po głośnej reklamie społecznej- naprawdę zazdroszczę tej Pani z reklamy bajkowej kariery, bo ja
znam same po prostu pracujące kobiety, no cóż może mam pecha i nieodpowiednie kontakty. Dyskusja pozbawiona sensu, bowiem każda kobieta sama wybiera/nie wybiera momentu, kiedy zostanie mamą. I nic nikomu do tego, no może poza ojcem dziecka. Ale to tyle o indywidualnym wymiarze rodzicielstwa. Dużo ciekawsze jest to co się dzieje z naszym podejściem do dzieci w sferze publicznej. Lubimy się, bowiem pozycjonować jako społeczeństwo rodzinne, kochające dzieci, szkoda, że jakoś tego nie widać w
codziennym życiu, kiedy wychodzimy z naszymi dziećmi poza cztery ściany.
Jem z mężem i moimi synami obiad w restauracji. Dzieci trochę hałasują i o ile mogę względnie prosić starszego o zmianę zachowania to trudno mi wytłumaczyć roczniakowi,
żeby nie marudził- wszelkie próby zabawiania, karmienia, pojenia i zagadywania są mało efektywne. Być może bym wyszła, zjadłszy precla na mieście, ale jedzenie już zamówione. Dodam, że przy wejściu stoi szpaler krzesełek dziecięcych, więc jest to jasny sygnał, że mali krzykacze są także mile widziani. Obok siedzi para młodych ludzi, która ostentacyjnie zmienia stolik, głośno komentując: wytrzymać się nie da, jeszcze bachora wysłuchuj. Oddycham z ulgą, kiedy w pobliżu siada małżeństwo z gadatliwymi dzieciakami, na pewno zrozumieją.
Kolejna sytuacja - też restauracja, tym razem oburzonym spojrzeniem obrzuca mnie Pani, na oko po 60, która wcześniej, na tyle głośno, że nie podsłuchując słyszę, opowiada jaką to ma wspaniałą wnuczkę. Moje dzieci już niestety bardzo ową Panią rażą. Powinny bowiem nie wydawać z siebie żadnego dźwięku.
W przychodni napotykam na niechętne spojrzenie starszej Pani, którą moje dziecko dotknęło nogą (w skarpetce) , a ja kiedy to zauważyłam natychmiast odsunęłam wózek.
W samolocie słyszę od młodej dziewczyny, że mam natychmiast uciszyć mojego płaczącego synka, bo Ona chce podróżować w spokoju.
Myślę, że każdy rodzic wie, jak stresującym momentem jest publiczny płacz dziecka, które nie bardzo chce przestać. I że jest to giga stres przede wszystkim dla rodziców.
Mam wrażenie, że starsze pokolenie nie bardzo lubi matki z dziećmi w sferze publicznej, bo uważa, iż kobieta z dziećmi ma siedzieć w domu, a nie łazić po mieście, a tym bardziej podróżować. I że dziecko powinno wykonywać wszystkie polecenia rodziców, a te marudzące na pewno są źle wychowane.
Młodzi ludzie natomiast uważają, że jak niemal wszystko w tych czasach, dziecko można wyłączyć pilotem lub jednym guziczkiem.
Wydaje mi się, że lubimy jedynie swoje dzieci, bo "cudze" nas męczą. Wcale nie jesteśmy tak rodzinni i "dzieciolubni" ją chcemy o sobie myśleć. Dużo więcej życzliwości względem moich, nie zawsze grzecznych dzieci, spotkało mnie od nacji, które uważamy za chłodne i zdystansowane.