Wyszliśmy z Franiem na spacer. On uzbrojony w parasol, a ja w aparat fotograficzny. Czekamy, czekamy. I nic. Miało dziś padać, miały być burze. A tu, jak na złość, piękna, słoneczna pogoda.
Chyba nic z tego nie będzie.
Nagle pociemniało, niebo zaciągnęło się gęstymi, szaro-stalowymi chmurami. Zrobiło się chłodno i ku naszej radości poleciały z nieba pierwsze krople. Nareszcie. Co prawda nie ma burzy, nie błyska się, ale i tak jest fajnie. Parasol miał nam służyć do ochrony przed deszczem. No i służy.
Franio maszeruje z nim ścieżką śpiewając własną, na miejscu wymyśloną piosenkę o deszczu. Ja w tym czasie doświadczam deszczu organoleptycznie. Smakuję pierwsze krople. Potem jest ich coraz więcej i więcej. Gdy jestem już cały mokry, skupiam się tylko na ochronie aparatu przed deszczem. Nie jestem pewien, czy nadal chcę być łowcą burz.