Ponieważ aparat fotograficzny noszę ze sobą prawie zawsze, tak więc i na zwykły, niedzielny spacer nie mogłem z tego zrezygnować. Przez długi czas postrzegany byłem przez swoją rodzinę jako utrapienie.
Stańcie tu, usiądźcie tam, jeszcze chwileczkę (czyli min. 15 minut). Rodzina zaczęła uciekać przed obiektywem mojego aparatu. Dzieciaki zawsze mają swoje sprawy i nie interesuje ich pozowanie. Reagują tylko na hasło: "Kto chce lody?". Nawet gdy mówię je szeptem. A moja partnerkapatrzyła na mnie z ubolewaniem i dobrą radą: "Dobry fotograf musi sobie radzić". Chciałbym, ale jak to zrobić.
Pomógł przypadek(?). Na rzeczonym spacerze, gdy w bólu tworzenia szukałem tematu do zdjęcia, z tego artystycznego uniesienia wytrącił mnie głos żony: "Spójrz". Gdy obracałem się, żeby zobaczyć co jest za mną, jednocześnie podnosiłem aparat do oka. Przecież dla mnie "spójrz" oznacza "sfotografuj".
Tak więc już przez wizjer aparatu ujrzałem Marysię, która na chwilę zajrzała do olbrzymiej dziupli drzewa. Nacisnąłem kilka razy spust migawki. Tylko na jednym zdjęciu Marysia zagląda do dziupli w taki sposób. Na dwóch sąsiednich jest albo z bratem albo, po usłyszeniu aparatu, spogląda już w moją stronę.
Ta chwila trwała bardzo krótko. Zdjęcie to było przełomem nie tylko w moim portfolio - pierwsza fotografia, która dostała się do Vogue, ale przede wszystkim w rodzinie. Stałem się ojcem fotografującym, uczestniczącym w tym co się dzieje, a nie inscenizującym.