Przejazd z Łeby do Jastrzębiej Góry to zaledwie kilkadziesiąt kilometrów lokalnymi, malowniczymi drogami. Lipcowe, zielono-złote pola falujące za samochodową szybą. Pogoda jednak postanowiła pokazać pazurki i Łeba żegnała nas deszczem.
Po drodze niebo znów zrobiło się błękitne i gdy dojechaliśmy na miejsce, do Pensjonatu Pasja, po chmurach nie było śladu. Przegnał je silny wiatr. W Jastrzębiej z resztą w ogóle często wieje. W końcu jest na klifie a poza tym wysunięta najdalej na północ.
Warsztat z rodzicami zaplanowany został na 17:00 więc pozostałe nam dwie godziny wolnego postanowiliśmy wykorzystać na obejrzenie Jastrzębiej i posiłek – przyjemne z … no właśnie ☺Ruszyliśmy nieco pod górę główną drogą, by za chwilę osiągnąć centrum turystyczne miejscowości. Szeroką rzeką, po obu stronach ulicy biegnącej równolegle do morza, płynie wczasowa, wielobarwna mieszanka firmowa. Są grupy kolonijne w kolorowych czapkach - zawsze mi ich szkoda, że nie mogą iść tam gdzie chcą i są tacy... skoszarowani.
Dalej rodziny z dziećmi w wózkach, budzące, szczególnie tu, gdzie do pokonania w drodze na plażę jest od stu kilkudziesięciu do ponad dwustu stopni stromych schodów mój niezmienny podziw zmieszany z niedowierzaniem i zdumieniem, że spośród tylu nadbałtyckich miejsc wybrali właśnie to. Chyba, że traktują pobyt jak trening kondycyjny.
Kolejnym składnikiem wczasowej mikstury jest młodzież - Kwiat Narodu i nieliczne ze względu na utrudnione plażowanie okazy geriatryczne. Tu przepraszam starszych, do których wkrótce będę się przecież zaliczać, ale użyłam tego określenia bez złośliwości i tylko dlatego, że ładnie brzmi. Ponieważ rzuciłam jedzenie, czyli jestem na diecie na mój posiłek obiadowy składać się miała grillowana pierś z kurczaka z brokułami. Bez żadnych przypraw, ze szczególnym uwzględnieniem braku soli.
Rozpoczęliśmy więc poszukiwania. Stanęliśmy, pełni dobrych chęci, nadziei oraz oczywiście apetytu, u wylotu długiego szeregu przeróżnych odmian usług gastronomicznych, tak się nam przynajmniej zdawało – ale bardzo się rozczarowaliśmy. Większość miejsc zasługuje niestety na nieprzyjemne miano ... paszarni.
Grille, smażalnie, karczmy, chaty biesiadne, bary itd itp serwują, bardzo często coś, co z trudem mieści się kategorii "danie". Oczywiście nie dyskutuję tu o smaku, - wszak nie kosztowałam - ale o tym jak przebiega sam proces pozyskania dobra gastronomicznego w celu późniejszej błogiej konsumpcji. Ów proces właśnie zadecydował o nazwaniu paszarniami tak wielu punktów żywienia zbiorowego.
Możliwości jest kilka, dodam, że różnych i mało - dla mnie – atrakcyjnych. Oto kilka z nich. Po pierwsze możemy przebić się przez tłum konsumujących, ustawić w dusznej salce z ladą i po odstaniu w siódmych potach od kilkunastu do kilkudziesięciu minut wysapać nazwę pozycji z dość ubogiego menu. Następnie otrzymać numerek i ... znów czekać... najpierw na miejsce przy stole a potem na wytęsknione jedzenie. Owo zaś okazuje się w niczym nie przypominać zdjęcia zamieszczonego dla ilustracji w witrynie lokalu.
Po drugie możemy, pomijając pierwsze, czyli przebijanie się, stanąć w ogonie po łychę bigosu lub kiełbachę z rusztu. Mniam! z pajdą chleba, ogórem i kleksem musztardo-keczupowym. Pycha i samo zdrowie! Bardzo często niedopieczone lub przesuszone. Taka karma ☺
Po trzecie wreszcie możemy czekać w drzwiach wraz z licznym wygłodniałym gronem aż zwolni się stolik. Po czym usiąść i ... dalej czekać. Bo właściciel nie przewidział, że latem może mieć tu gości.
Rozumiem wszystko, ale to co dzieje się w godzinach karmienia (między 15 a 17) w turystycznych miejscowościach nadmorskich woła o pomstę do nieba. Kolejnym wakacyjnym „dziwolągiem” jest opcja nazywana „zestaw”. Turysto! Nie kupisz samej ryby, samego mięsa one „chodzą w zestawach”. Na ogół przesolone lub przecukrzone. Wcześniej dogorywając w panierkach lub marynatach i czekając na swoją kolej.
Jeśli nie tolerujemy jedzenia z tacek, to w „ekskluzywnych” lokalach dostajemy na „porcelanie”. Często obtłuczonej ale raczej domytej, co jest pozytywną zmianą wobec przeszłych, słusznie minionych czasów. Rozumiem – wakacje i luz blues. Nie rozumiem braku dbałości o klienta, którego obsługa jest dodatkowym minusem. Niezadowoleni, opryskliwi, wręcz niegrzeczni barmani i podawacze – bo nie kelnerzy to także, niestety codzienność. Rozumiem praca ciężka, ale przecież z ludźmi i dla ludzi, może obsługa powinna być przeszkolona w „guest relations” – że pozwolę sobie zażartować.
Ale do puenty. Znaleźliśmy w końcu JEDNO miejsce, w którym można było zamówić bez soli i bez dodatków. „Molto Bene” - restauracja z obrusami i kelnerem. Było w niej pusto, bo wczasowicze wybierają drewniane stoły i paszarnie. Jeśli obawiacie się, Drodzy Rodacy przekraczać progu takich miejsc to zachęcam gorąco. Różnica w cenie żadna, lub niewielka, ale w komforcie gościa i poziomie obsługi znaczna.
Odłóżmy więc na bok kompleksy i omijajmy paszarnie, a znikną one z deptaków nadmorskich miejscowości, by ustąpić miejsca restauracjom, tawernom, kawiarniom, barom sałatkowym… ech rozmarzyłam się.