Jak „Rodzić po ludzku” zmieniło polskie porodówki
Piotr Pacewicz
06 października 2014, 10:53·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 06 października 2014, 10:53Zacznę od początku, czyli od urodzenia, czyli od „Rodzić po ludzku”, akcji, którą współtworzyłem jako ojciec redaktor w „Gazecie Wyborczej” i w której sam narodziłem się jako feminista i „dziennikarz obywatelski”, a było to w roku 1994.
Choć może powinienem zacząć inaczej, bo nie warto ukrywać, że w tym blogu stawiam sobie cel, by przekonywać do partnerstwa w rodzinie i do równościowego rodzicielstwa. Wierzę bowiem, że to dzisiaj jedyna recepta na szczęście rodziców i dzieci (a już na pewno jedyny sposób na zażegnanie katastrofy demograficznej).
Równość rozumiem możliwie dosłownie, co oznacza, że jestem za rozpuszczaniem –parafrazując pewnego biskupa - w feministycznym kwasie solnym genderowych ról patriarchalnego Męża-Ojca i podporządkowanej mu Żony-Matki. Co oznacza, że jestem za parytetem w podziale prac domowych (zobaczcie przy okazji mój
Donos na męskiego lenia - ). Co oznacza, że jestem za ułatwieniem kobietom podejmowania pracy, która zapewniałaby im samorealizację, a rodzinie drugi dochód.
Co oznacza, że jestem przeciw obecnej formule urlopów rodzicielskich, która zamienia je w urlopy macierzyńskie. Przestrzegaliśmy przed tym konserwatywnego ministra pracy, ostrożnego do bólu premiera i poczciwego prezydenta i właśnie się potwierdziło: w sierpniu 2014 (najnowsze dane) z „rodzicielskiego” korzystało 126 tys. matek oraz … 1,7 tys. ojców. Jeden ojciec na 77 matek! Taka jest miara równości w wersji Kosiniaka-Kamysza, Tuska i Komorowskiego.
Ale, ale.. Jak to wszystko się ma do „Rodzić po ludzku”?
Jak najbardziej.
„Rodzić po ludzku” było odruchem protestu. W maju 1994 roku napisaliśmy w „Wyborczej”: „Kobieta na wiele godzin przywiązana do łóżka w pozycji na wznak, choć jest to nienaturalne i utrudnia rodzenie. Lekarz, który wbrew woli kobiety naciska jej brzuch, by przyspieszyć poród. Albo podaje lek, bo kończy mu się dyżur. Rutynowe cięcie krocza. Położna, która zabrania krzyczeć, choć krzyk pomaga. Zaraz po przyjściu na świat dziecko odebrane matce.".
Wezwaliśmy do buntu: „Najwyższy czas, by opinia publiczna wywarła presję na służbę zdrowia. Bo wiele szpitali wciąż przypomina fabryki dzieci, a poród jest źródłem upokorzenia". Zapowiedzieliśmy „Przewodnik po szpitalach położniczych": „Będzie opierać się na listach czytelniczek, które opiszą swoje porody ". I dodaliśmy dla zachęty: „Rozlosujemy 20 nagród po 5 mln zł" (taka to była waluta).
Odzew był niebywały. Tysiące czytelniczek w listach, a potem dziesiątki tysięcy w ankietach, odmalowało horror szpitali, gdzie dokładano im cierpień, zamiast pomóc. Bo poród, najwznioślejsza bodaj chwila w życiu, przypominał wtedy rytuały więzienne: oderwanie od bliskich, ośmieszające stroje, przywiązywanie do łóżka, zabieranie dziecka, pokrzykiwanie, poniżanie… Kto to pamięta?
Mieliśmy doskonałe hasło, jasne postulaty. Ale to by nie wystarczyło, gdyby nie ów perfidny plan, by skargi kobiet przełożyć na oceny szpitali. W kolejnych „Przewodnikach " ocenialiśmy, jak się w kilkuset szpitalach rodzi, ile dają swobody i ile serdeczności. I zaczęła się rywalizacja, zagrały lekarskie ambicje i reguły rynku.
Kobiety czekały na takie informacje. Zanim ukazał się pierwszy „Przewodnik", do redakcji wparowała młoda dama z olbrzymim brzuchem i zdenerwowaną mamą: - Gdzie się mieści „Rodzić po ludzku "? - zapytała mama. Odesłali ją do mnie. Poprosiła o skierowanie do „szpitala, gdzie córka mogłaby dobrze urodzić i za darmo. Natychmiast, bo widzi pan…".
A gdy „Wyborcza" nie mogła już (i nie chciała) tyle pisać o rodzeniu, założyliśmy fundację Rodzić po Ludzku. W piątek 3 października, odbyły się jej wzruszające 18-te urodziny.
Ale, ale jak to wszystko ma się do równości w rodzinie? „Rodzić po ludzku” jest kampanią w obronie praw kobiet. Dzięki tej akcji– żeby użyć słów Vaclava Havla – bezsilne dotychczas rodzące pokazały swą siłę. Ich żale przestały być daremne. Godność kobiety, jej wolność (m.in. wyboru pozycji), jej podmiotowość zamiast redukcji do roli posłusznego ciała, a także dopuszczenie mężczyzn do doświadczenia wcześniej zakazanego – to wszystko umocniło pozycję kobiet i otworzyło szanse na równość i partnerstwo. Pamiętam, jak pewien maczo nad maczami płakał opowiadając o wspólnym porodzie i opowiadał jak gotuje dziecku zupki.
Dla faceta – pozwólcie na zwierzenie – poród jego ukochanej jest jeszcze czymś więcej - dotknięciem Tajemnicy. Do pewnego momentu jesteś z nią razem, możecie pospacerować za rękę, szeptać czułe słówka, oddychać razem podczas skurczy… Ale potem - jakby to nazwać? - poród rzuca na kolana. Kobieta oddala się tam, gdzie biologia spotyka się z metafizyką, jej ciało poddaje się jakiejś nie-ludzkiej sile, a ty bezradny i nieważny (bezcenne doświadczenie dla męskiego Ego) tylko patrzysz na ten akt stworzenia. Potem ona zaczyna wracać, pomagasz położyć dziecko na brzuchu, przecinasz pępowinę (jest zaskakująco twarda), musisz usiąść, aż położna zerka („Chyba nam nie zemdlejesz?”). Minie kilka chwil nim usłyszysz „Dobrze, że byłeś ze mną”. Poród uczy nas, mężczyzn ,pokory, a także odmraża nasze emocje. Na takim gruncie rośnie potem partnerska relacja i ojcowska czułość.
Oczywiście gwarancji nie ma, to byłoby zbyt proste. Jednym z pierwszym laureatów- dyrektorów szpitali w „Rodzić po ludzku” był prof. Bogdan Chazan (ten sam, który dziś gnębi kobiety!). Pamiętam też rozmowę z prymasem Józefem Glempem, który sympatyzował z „Rodzić po ludzku”, choć nie podobało mu się, że mężczyźni mają być przy porodzie („Po co to panie redaktorze? Same kobiety tego nie chcą”).
Jako feminista-genderysta - niepomny tych przestróg - namawiam mężczyzn, by próbowali podczas porodu narodzić się jako partnerzy swoich kobiet i dzieci. I proszę kobiety, by ta taki podwójny poród się godziły.