Bogusia: Nauczyciela można prowokować, poniżać, lekceważyć - w zasadzie bezkarnie!
List do redakcji
22 marca 2015, 20:02·1 minuta czytania
Publikacja artykułu: 22 marca 2015, 20:02Wzruszyłam się. No bo aż napierają we mnie emocje, które z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień, z roku na rok usiłuję w sobie wygaszać. Inaczej bym umarła chyba. A trzeba żyć i pracować choćby dla garstki tych, co w reklamie z Hallmarku.
Jestem anglistką w gimnazjum. Pracuję w szkole 25-ty rok. Ileż razy chciałam zmienić zawód, bo tego, co uważam za cenne i wartościowe uczniowie i ich rodzice nie chcą szanować, a nawet choćby uznać za dobre. MAM BYĆ dostarczycielem rozrywki, a uczniowie rozkapryszoną widownią, która widziała już wszystkie możliwe atrakcje. Uczeń przecież przyszedł i JEST gotowy do brania. DO PRACY, WYSIŁKU, TRUDU - nie! Przyszedł oglądać. Przyszedł patrzeć na niedoskonałe, wybrzydzać, marudzić, że nuda, nie chcieć, nudzić się, krytykować...
Nauczyciela można prowokować, dopóki nie puszczą mu nerwy, poniżać, lekceważyć - w zasadzie bezkarnie! - bo to jeszcze dzieci i przecież dopiero się uczą (można rzec DOSKONALĄ techniki "psycho-zabawy"), a nauczyciel jest pedagogiem i ma sobie poradzić. Jeśli zaś sobie z którymś uczniem nie poradzi. To znaczy, że się nie nadaje.
Uczeń zaś jak najbardziej się NADAJE. W razie błędów w postępowaniu ma wsparcie u pedagogów, psychologów, poradni i rodziców. NALEŻY MU SIĘ. Nauczyciel odpowiada za każdą próbę ratowania sytuacji, w tym czasami nieudaną. Nie powinien popełnić żadnego błędu, nawet jeśli żadne rozsądne sposoby przewidziane dla NORMALNYCH uczniów nie odnoszą skutku. Nie ma wsparcia znikąd. Nie może nawet liczyć na zrozumienie. Raczej nie podzieli się "porażką" z innymi nauczycielami, a tym bardziej z dyrekcją. Poradzi sobie sam, przetrwa upokorzenie. Następnym razem odpuści. No chyba, że jest NIEZŁOMNY. To dalej próbuje ratować...