Zawsze chciał sukcesu. Urodzony w połowie lat 70. tych. W 2000 roku miał już własne mieszkanie. Skończył, bardzo modne wtedy, zarządzanie. Gdy wszyscy się na studiach bawili, on się uczył i zaczynał prowadzić firmę. Namówiła go matka. Właściwie to ona zawsze mu powtarzała, że człowiek bez pozycji jest nikim. Że nikim jest człowiek bez ambicji, pieniędzy, człowiek, od którego inni nie zależą. Uwierzył w to.
Z czasem nie dało się z nim rozmawiać. Bo biedni ludzie to nieudacznicy, bo jeśli nie kończysz dwóch kierunków to nic nie znaczysz, bo jak można MARNOTRAWIĆ czas na kawę, ciastko, nic–nie–robienie.
Tracił dziewczyny, tracił przyjaciół. Po studiach nikt ze starych znajomych nie chciał się z nim kumplować. Jego „inni są gorsi" odstraszało i męczyło, szczególnie, że taki był miły dla ludzi wyżej od niego. Uśmiech nr 3, słodka mina, urok. A potem syczał na panią, która sprzątała mu mieszkanie, bo niedokładnie – jego zdaniem – umyła wannę. A pani była starsza od niego 20 lat i bardzo kochana. I naprawdę dokładnie myła jego wannę (widziałam).
Ale osiągał sukcesy. Był bardzo pracowity. W wieku 30 lat miał pieniądze i stanowisko, o jakim jego rówieśnikom rzadko się śni. Nie miał za to wielu bliskich, ot jednego przyjaciela, którego niektórzy posądzali o masochizm. Nie założył rodziny. Nienawidził słabych ludzi. I słabości. Bał się tego.
Moja babcia powiedziała kiedyś, że zawsze dostajemy to, czego najbardziej się boimy. I zawsze wróci do nas to, co dajemy.
I nawet, jeśli to tylko przesądy staruszki, nawet jeśli to tylko nasz, polski, lęk – w jego przypadku sprawdziło się w 100 procentach.
P. od kilkunastu miesięcy choruje na raka. Ma 39 lat, ponad dwadzieścia kilogramów mniej, łysą głowę. I pierwszy raz w swoim dorosłym życiu czuje się bezradny, choć ma dostęp do najlepszych lekarzy. I do najnowocześniejszych metod leczenia. Tyle, że jego rak nie rokuje.
Co mówi P.?
– Nie potrafię poradzić sobie w szpitalu, bo tutaj zależę od innych. Nie znam tego uczucia.
– Żałuję, że odrzuciłem M. (jego dawna narzeczona), że nie przeprosiłem K. (jego dawna narzeczona). Mam setki osób na sumieniu, wiele spraw zaniedbałem, bywałem bezwzględny.
– Że byłem zajęty robieniem kariery i myśleniu o tym, ile osiągam zamiast doświadczaniem życia.
Tak, dawni przyjaciele P. ze studiów odwiedzają go. Widzą jego umieranie, współczują. Przynoszą książki, których nie ma siły czytać, opowiadają historie, jak go podziwiali, chociaż to już nie sprawia, że jest dumny. Mówią mu: będzie dobrze, po czym wracają do swojego życia. Do partnerów, partnerek, żon, dzieci, do swoich mniejszych ambicji, mniej bogatego życia, ale przytulnych domów.
Tak, jasne, choroba może przytrafić się każdemu. Nigdy nie wiemy, ile nam zostało. Ale, gdy żyjemy tylko sobą, swoimi sprawami i mamy poczucie, że wszyscy mogą nam guzik zrobić – ona boli bardziej, bo uświadamia, że są rzeczy, które od nas nie zależą.
Te frazesy sobie powtarzamy, ale nikt w nie nie wierzy, dopóki sam nie zachoruje, albo nie zachoruje jego bliski. Wtedy konfrontujemy się ze świadomością, że po kiego tak zapier…. I gdzie właściwie. Czy warto marnować dzień na wykonywanie beznadziejnej pracy, kolejne kłótnie, z kimś kogo nie kochamy, rozpamiętywanie, czy gonienie za pieniędzmi i pozycją kosztem rodziny?
P. mówi: teraz bym po prostu żył. Pił herbatę, gadał z ludźmi, kochał prawdziwiej kobiety, mniej ranił, korzystałbym z pieniędzy, które zarabiam, zamiast wyznaczać sobie kolejne cele. Więcej bym się bawił.
Takie rzeczy zawsze mówią starzy ludzie. Że żyli by lżej, łatwiej, bez ciśnienia, mądrzej, prawdziwiej.
I nigdy te słowa nie przekonywały mnie tak mocno, jak te wypowiadane przez bliskiego człowieka, mężczyznę sukcesu.
– Ile robisz, żeby żyć prawdziwe? – spytała mnie górnolotnie M, też koleżanka P.
I zaraz dodała: „Boże, ja nic nie robię, wieczny stres i wieczna gonitwa. Kiedy ostatnio po prostu się wyluzowałam? Nawet nie pamiętam.
Smutne, że często dopiero obcując z chorobą, śmiercią uczymy się tego, co jest ważne.
Smutne też, że tak łatwo potem o tym zapominamy.