A fuuu, jakie to okropne cierpieć po utracie bliskiej osoby. Te pobudki w nocy, ucisk w żołądku, walące serce. A fuu, to poczucie, że nic już i nigdy (przynajmniej długo nic). A fuuu. A przecież to tylko chwila, moment za którym jest wszystko. Samoświadomość, wolność i …. szczęście. Budzimy się któregoś dnia i szczerze zdziwieni myślimy: po co ja się tak trzymałam/em relacji „trup" albo relacji „nic". Dlaczego nie dochodzimy do takich wniosków szybciej?
Puść- będziesz szczęśliwy.
Nie walcz – bo po co tak się szamotać?
Dawaj odejść – i amen, i dziękuję i do widzenia. Cokolwiek to by było. Chce odejść – na pewno wie co robi.
Pamiętam taki obrazek. Moja osiemdziesięcioletnia ciotka. I ja, początkująca dziennikarka. Zmarszczek (ja) zero, myśli głębszych: jednak niespecjalnie. Więc siedzę przy tym łóżku śmierci (jednak tak) i pytam (zgrozo): Ciociu, co byś powiedziała kobiecie 25- letniej. A ciotka (umierająca jednak) powiedziała tylko: „Nie bałabym się rozstań. Żadnych. Jeśli ktoś Cię porzuci, bądź szczęśliwa, bo otwiera Ci drzwi. I proszę, nie wybaczaj zanadto".
„Jasne, jasne"– myślałam. „Jasne, jasne" myślimy, gdy łamiemy miliony swoich zasad, by być blisko kogoś, albo czegoś co powinno być dawno zamknięte. Bo jesteśmy młodzi, naiwni, pełni nadziei. Srututu. I tak suniemy zgrabnie w stronę „upokorzenia" i „braku klasy". I w stronę nieszczęścia. Bo być gdzie nas nie chcą to jest naprawdę nieszczęście.
Zadzwoniła dzisiaj moja przyjaciółka, rozmawiałyśmy znów o tym samym. O tym dlaczego z Nim (brr, nie wypowiem jego imienia, bo bardzo go nie lubię) jest, choć dawno powinna ten związek skończyć. „Już nawet nie wiem czy go kocham, czy tylko się uparłam" powiedziała. „Uparłaś się" chciałam powiedzieć, ale milczałam. Ale patrzę na swoją na przyjaciółkę i widzę kobietę od pięciu lat na tym samym etapie życia. Rozczarowaną, smutną, i wciąż tuż przed rozstaniem. ROZSTANIEM.
Inna mówi, że przecież dzieci. Że rodzina. I wciąż tkwi w małżeństwie. Coraz bardziej wkurzona. I nieszczęśliwa.
Jeszcze inna od lat żyje na huśtawce. Zniknięcia Pana i powroty Pana. Cudownie, strasznie, cudownie, strasznie. „Mija mi życie" powiedziała ostatnio. Nawet nie przytaknęłam. Wszyscy wiedzą, że jej mija.
Końce są w naszym życiu jakimś cholernym tabu i dramatem. Są zapowiedzią bólu i cierpienia. Zapowiedzią zmian, których tak nienawidzimy. Oczywiście, tych dramatów nie przeżywają ludzie, którzy przez życie bardziej płyną niż doświadczają, i w każdym porcie mają jakiś swój koniec, którego nie przeżywają nawet sekundy. Pod warunkiem, że to nie oni zostaną zranieni.
Ale wielu z nas walczy o trwałość. O stabilizację. I pewność. Trzymamy się swojego „tu i teraz", bo to jest takie bezpieczne. Wybaczamy, nieustannie przesuwamy granicę i nawet nie pytamy sami siebie jak się z tym czujemy. Bo odpowiedź byłaby doprawdy straszna. Czujemy się chu….wo. Nie ma seksu, nie ma wsparcia, nie ma przyszłości.
Nie lubimy końców. Lubimy początki. Flow, obietnice, radość, którą daje zauroczenie, lub tę pewność, którą daje spokój.
Ale są relacje, miejsca zdarzenia, które po prostu muszą się skończyć. Czasem to wynika z nas ( po prostu z kogoś wyrośliśmy) , czasem z tej drugiej osoby (najczęściej, gdy ona nas krzywdzi). Czasem trzeba się obudzić rano i zobaczyć przed sobą tylko przyszłość, niezależnie od tego jak przeszłość była mocna.
Trzeba mieć odwagę, by spakować walizki, oczekiwania, nadzieje… wiadomo. Odwagę, by nie uciekać, odwagę, by wybaczyć, ale jednak nie chcieć znów. Po prostu.
Potrafisz to zrobić?
Moja ciotka mówiła: po czym poznać kogoś komu zależy na relacji z Tobą? On po prostu będzie. I zawalczy. Cała reszta niech idzie swoją drogą.
Trudne, szczególnie, gdy myślisz, że od Ciebie zależy wiele związków. Ale to nieprawda. Jak puścisz – będziesz wiedzieć na pewno. Ci którzy chcą zostaną.