Macierzyństwo to najlepsza lekcja tracenia bliskiej osoby. Godzenia się na to, że najpierw jesteś, a potem przestajesz być najważniejsza. To tracenie największej miłości jaką się przeżyło. Dlaczego nikt nie uczy nas, jak mądrze pozwolić odejść dziecku? I wcale nie chodzi o nastolatków. Nasze dzieci tracimy każdego dnia – kiedy zaczynają chodzić, samodzielnie jeść, idą do przedszkola, a potem do szkoły. To jest okropnie trudne i boli.
Tak, wiem. Wypada mówić, jak to wszyscy radzimy sobie z dorastaniem swoich dzieci. Jak to wszyscy kochamy je mądrze. Ble, ble. A potem świat pełen jest matek kwok. Albo matek nieszczęśliwych, sfrustrowanych, bo przestały być centrum świata dla swojego dziecka, więc w końcu muszą stać się centrum świata dla siebie. Może pierwszy raz w życiu.
Często tego nie potrafimy. Macierzyństwo dało nam wolne. Od trudnych pytań, od wątpliwości kim jesteśmy, i czy jesteśmy we właściwym związku, i we właściwym miejscu. Matka to matka. Musi karmić, usypiać, budzić, musi spędzać czas, pokazywać świat, gotować, prać, sprzątać. I choć niektóre z nas czasem marudzą i narzekają na monotonię – to ten nasz świat jest bezpieczny. Zapędzone w codzienność, pierwszy raz w życiu nie musimy patrzeć głębiej.
I często pierwszy raz w życiu jesteśmy bezwarunkowo kochane. Moja dobra koleżanka, mama czwórki dzieci powiedziała kiedyś: „W dużym skrócie. Rodzę dzieci, by czuć się bardziej kochana". Jest świetną matką, wiele lat minęło od kiedy wypowiedziała to zdanie, ale podziwiam jej odwagę.
Tak cholernie modnie jest mówić, ze nie rodzimy dzieci dla siebie, że robimy to świata, dla nich. Że niczego nie oczekujemy. Sorry, w ogóle w to nie wierzę. Chcę puścić mojego syna wolno, ale kiedy myślę o starości – mam nadzieję, że poda mi szklankę wody.
Wszyscy chcemy być kochani, ważni, zaopiekowani. Wszyscy całe życie szukamy bezwarunkowej akceptacji.
Psycholodzy mówią – więź z matką na początku jest symbiotyczna. Dziecko bierze to i tamto. Dlaczego tak mało mówimy o tym, ile bierze z tego matka. A bierze bardzo dużo. Ona też przeżywa symbiozę podobną do tej, którą miała / powinna mieć ze swoją matką. I chociaż to czasem męczy jednocześnie sprawia, że nasze życie staje się ważne, i wyjątkowe.
Znam matki małych dzieci, które nie myślą, że są smutne, bo muszą ugotować zupę i opowiedzieć bajkę.
Znam matki małych dzieci, które nie chcą pamiętać, że nie są kochane przez swoich mężów, bo wiedzą, że muszą kochać syna czy córkę. Znam matki małych dzieci, które zapominają, że mają ambicje zawodowe, bo najważniejszy jest rozwój ich dzieci. Znam matki małych dzieci, które zapominają, że są grube i pod ich tłuszczem jest jeszcze kobiecość, która pragnie wolności i seksu. Znam matki małych dzieci, które uciekają przed sobą – bo nigdy te ucieczki nie są tak proste jak właśnie wtedy.
Nigdy nie czułam się tak dla kogoś ważna jak dla mojego syna, nigdy nie byłam nikomu tak potrzebna. Ile z nas potrafi powiedzieć: miłość macierzyńska jest tak cudowna też dlatego. Nie tylko dlatego, że my kochamy kogoś bezwarunkowo i zaczynamy w ogóle rozumieć na czym polega miłość, ale też dlatego, że ktoś tak bardzo kocha nas.
– Jesteś taka piękna – mawiał często mój syn. – Jesteś taka mądra – mawiał często mój syn. – Jesteś taka wyjątkowa – mawia często mój syn.
Kiedyś wpadła mi w ręce książka mojej ukochanej psycholog, Ewy Woydyłło „My– rodzice dorosłych dzieci", Ewa pisała o tym, jak trudno radzić sobie z odchodzeniem dzieci. Z godzeniem się z tym, że: 1. one stają się niezależne 2. odsuwają się od nas 3. popełniają SWOJE błędy
„Osesu, ale głupoty"– myślałam. Dziś już tak nie myślę w ogóle. Ja, matka dziewięciolatka, który mówi (NAPRAWDĘ TO MÓWI):
– jesteś piękna mamo, ale nie chuda – jesteś mądra mamo, ale nie wiesz wszystkiego – jesteś wyjątkowa, ale nie dla wszystkich
Po roku, dwóch, trzech puszczamy nasze dzieci w świat. Najpierw do ojca, który może na chwilę stać się ważniejszy od nas. Do niani, która przez naszą pracę, może stać się ważniejsza od nas. Przecież pisałam tekst o matce, która opowiadała o tym, jak jej dziecko płakało: „Chcę do nianiiiiiiiiiiiii". „Myślałam, że umieram" mówiła moja koleżanka. Puszczamy nasze dzieci do przedszkola, do innych dzieci, coraz bardziej w swój świat, gdzie nie zawsze jest dla nas miejsce. Kurczę, gdzie coraz częściej nie ma dla nas miejsca.
Jeśli nasz świat jest niepoukładany, zostaje pustka. Pojawiają się pytania: kim jestem, po co jestem, co jeszcze mogę i powinnam zrobić.
Nie opóźniajmy tych pytań, które muszą się pojawić, nie trzymajmy się dzieci kurczowo, bo inaczej obudzimy się jako matki nastolatków, które nie mają nic. Przeróbmy tę lekcję puszczania– może najlepszą w naszym życiu. Lekcję tracenia. I odchodzenia kogoś od nas. Nie trzymajmy się dzieci kurczowo, bo inaczej dołączymy do grupy matek toksycznych. Matek manipulujących– od których chce się uciekać. I które nie mają świata poza dziećmi.
Bardzo łatwo kochać zapatrzone w nas dziecko dla którego jesteśmy całym światem. Dużo trudniej niezależną osobę, która mówi: „nie podobasz mi się", „daj mi spokój", „nie masz racji".
– Tęsknisz za mną? – spytałam ostatnio swojego syna. Byłam setki tysięcy kilometrów od niego, ale myślałam głównie o nim, (wiem, że nie powinnam zadawać tego pytania). O tym, że nie gotuję obiadów, nie odrabiam z nim lekcji, nie słucham o jego problemach w szkole.
– Nie, w ogóle nie myślę. Baw się świetnie – odpowiedział.
Umarłam. :)
Do przyjaciółki, psycholog napisałam: „Wszyscy faceci są straszni. :)". Przypomniało mi się, jak mój syn wydzwaniał z wycieczki szkolnej, wyjazdu, obozu. „Mamo, kocham Cięęęę, przyjedź".
Ulga, że nie tęskni mieszała się z bólem kogoś, kto traci coś bezwarunkowego. I na zawsze. Jak to? Mój syn nie tęskni?!
Przyjaciółka psycholog odpisała: „Ogarnij się, matko. I zadaj sobie pytanie, kim ty właściwie jesteś bez rodziny".