Nie wierzę w związki bez kryzysu. W spijanie sobie z dziubków przez kilkadziesiąt lat. Nie kupuje bajek o tym, że gdy spotykasz tego właściwego mężczyznę, nigdy nie masz wątpliwości. Śmieję się z tekstów koleżanki singielki. „Gdybyś kochała swojego męża naprawdę, nie uśmiechnęłabyś się do kolegi z pracy". Nie ma na świecie trudniejszej rzeczy, niż stworzenie dobrego (wieloletniego!) związku, szczęśliwej rodziny. Ci, którzy nie są w stanie włożyć w to ogromnego wysiłku, nie powinni nawet próbować.
Często myślę o małżeństwie. Myślę o tym, kto ma lepiej i łatwiej. Ci wolni, którzy żyją, jak chcą czy Ci, którzy codziennie budzą się obok tej samej osoby. Ile jest małżeństw tak naprawdę szczęśliwych? Ilu małżonków uważa, że się w swoim życiu dusi? Ilu zasypia z myślą o innym życiu, innym człowieku. Ile małżeństw to układ, gdzie druga osoba nawet nie wie, że już nie jest (nigdy nie była?) kochana.
Ile małżeństw wegetuje? Dla dzieci, albo dla podtrzymywania własnej iluzji. Bo przecież lepiej być mężatką, niż nią nie być. Bo przecież łatwiej być mężem, niż utracjuszem, który porzuca rodzinę.
Znam małżeństwo Z. Ciągle przytuleni, nurkują, podróżują po całym świecie, wieczory i weekendy spędzają na spotkaniach z przyjaciółmi. Mogą na siebie zawsze liczyć. Mają dwójkę fajnych dzieci.Tylko, że ja wiem, że on ją od roku zdradza. Kiedyś nawet spytałam go: „dlaczego?". Odpowiedział, że po prostu kocha dwie kobiety. Że tamta to też mężatka– i też nie chce zmieniać swojego życia. Dzięki romansowi oboje czują się lepiej. Są bardziej cierpliwi, lepsi dla stałych partnerów.
Znam też małżeństwo M. Trzaskają talerze, drzwi, pękają okna (dosłownie), bo oni potrafią się kłócić wiecznie i o wszystko. O to, że on nie kupił coli zero tylko normalną, że ona dodała zły sos, którego on nienawidzi. Kłócą się o drobiazgi i o rzeczy większe. Posłać dziecko do komunii czy jednak nie. On jej nie zdradzi, bo nawet nie ma jak. Ona przegląda mu telefon, Facebooka, włamuje się do maila. Robi aferę o pięciominutowe spóźnienie. Jednocześnie oboje mówią, że nie potrafią bez siebie żyć.
Które małżeństwo ma większe szansę na przetrwanie? Które jest tak naprawdę szczęśliwe? Bo w sumie sama nie wiem. Żadne? A w zasadzie skąd my, osoby postronne mamy to wiedzieć?
Powstają setki poradników o tym, jak stworzyć szczęśliwe małżeństwo. Jak pokonywać kryzysy. Co można wybaczyć, czego nie. Wiele tych książek przeczytałam. Odwiedziłam też wielu znanych psychologów. Trochę w związku z pracą, a trochę z powodów osobistych, gdy to my przechodziliśmy kryzys małżeński.
Po latach poszukiwań wniosek mam jeden. Większość teorii można wywalić do kosza. Uważajmy też na psychologów – nie zapominajmy, że są to osoby z własną historią życiową, od której czasem im się trudno uwolnić. Gdy robiłam raport o rozwodach, dwóch znanych psychoterapeutów powiedziało mi coś zupełnie innego. Terapeuta A. uważał, że o małżeństwo warto walczyć za wszelką cenę. Dla dzieci. Z powodu obietnicy złożonej drugiej osobie.Terapeutka B. stwierdziła, że człowiek musi przede wszystkim żyć w zgodzie ze sobą, i własnymi wartościami. Że z małżeństwa czasem się wyrasta.
Potem dowiedziałam się, że pan A. jest szczęśliwym mężem i ojcem trójki dzieci. A Pani B. rozwódką, która odeszła od partnera, bo przestała go kochać.
Więc jeśli chodzi o moje małżeństwo wierzę już tylko sobie, i swoim odczuciom. Wierzę też mojemu mężowi, i jego odczuciom. Spotykaliśmy po drodze różnych ludzi. Jednych, którzy uważali, że jesteśmy idealni. Drugich, którzy sądzili, że nie ma dwóch tak innych osób, niż my i że to się po prostu nie może udać.
Ale udaje się.
Na szczęście nie jestem celebrytką, nie muszę się uśmiechać i wciskać kitów, że jest nam idealnie, że nigdy się skrzywdziliśmy, a nasz dom to pieprzony raj.
To nie jest pieprzony raj. Przeżyliśmy razem bardzo dużo złych chwil. Czasem mądrzejsza jestem ja, czasem on. Czasem kłócimy się o źle odłożoną łyżkę i kubek. O bałagan, podejście do pracy, do dziecka. A czasem się nie kłócimy, ale narastają w nas pretensje, które sprawiają, że w końcu wybuchamy w supermarkecie z powodu tego, że ktoś (on) dziesięć minut zastanawia się, jaki serek kupić, a ktoś nigdy nie patrzy na ceny (ja). Czasem męczymy się ze sobą, i mamy siebie szczerze dość.
A czasem (częściej) jest cudownie.
Tę cudowność zostawię dla nas, bo to jest strasznie nudne, i w ogóle w tekstach nie można pisać o takich nudnych rzeczach.
Wczoraj uśpiliśmy naszego ukochanego psa, sukę. Była z nami 15 lat. Przywiozłam ją z wyjazdu służbowego. Pobitą, poranią, ze złamaną nogą, wybitymi zębami. Mój mąż nie chciał mieć w domu zwierzęcia, ale gdy poprosiłam, by suka z nami została, powiedział po prostu: „oczywiście".
Ten pies, przez te kilkanaście lat, był świadkiem wszystkich naszych wzlotów i upadków. Płakaliśmy wczoraj u weterynarza, jak dzieci.
A potem musieliśmy biec odebrać tort dla naszego syna, który miał urodzinową imprezę. I uśmiechać się przez resztę dnia.
Patrzyłam wczoraj na mojego męża, który czuł dokładnie to, co ja i pomyślałam, jak ważna w życiu jest bliskość.
Świadomość, że żyjesz obok kogoś, na kim możesz zawsze polegać.
I kto może polegać zawsze na tobie.
I że to się wypracowuje przez lata.
Ale, gdy to się ma, jest się szczęśliwszym (i silniejszym) człowiekiem.