Zła matka, zła! Cieszy się, że dziecko wyjeżdża na ferie
Matka żona i kłopoty
17 stycznia 2015, 16:40·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 17 stycznia 2015, 16:40Od dziś w województwie mazowieckim ferie. Hurra!!! Dwa tygodnie wolności. Ups, nie powinnam o tym pisać? No tak, zapomniałam. Żyję w kraju w którym panuje kult macierzyństwa. Matka, która się cieszy, że jej dziecko wyjeżdża, to matka zła. Matka powinna bowiem skakać koło swoich dzieci 24 na dobę i najlepiej nie mieć innego życia. No, może poza pracą i sprzątaniem.
Czy można być kochającą matką, a jednocześnie kobietą, która pragnie wolności?
Wiecznie rozdartą między „ja i moje potrzeby", a „potrzeby moich bliskich".
Szczerze zazdroszczę kobietom, które nie mają takich dylematów. Czasem się zastanawiam, ile ich tak naprawdę jest. A ile nieustannie balansuje na granicy dwóch światów: własnego i rodzinnego, nawet jeśli nie mówi o tym głośno.
Stały rytm dnia, gdy ma się dzieci jest nużący. Szczególnie jeśli chce się być matką dobrą, która naprawdę z dzieckiem JEST. Jest – czyli nie dopasowuje dzieci do swojego rytmu dnia oczekując, że one się podporządkują (tu masz, kochanie, filmik, mamusia teraz porozmawia przez telefon. Nie lubisz restauracji o 20.00? Ale mamusia i tatuś lubią. Chodź, skoczymy do cioci Kasi. Nie chce ci się wychodzić? Ale mamusia ma ochotę na ploteczki).
Mężczyźni mają prawo o tym mówić i coś z tym robić. „Zmęczyła mnie ta codzienność" wyznają, gdy tłumaczą swoje romanse. „Zmieniłaś się, nie jesteś już taka sama". „Ta monotonia mnie przerosła" komunikują, gdy pakują swoje rzeczy, bo właśnie postanowili wynieść się do innego świata (świata, gdzie – przynajmniej na razie głównym punktem programu jest Przygoda, a nie Codzienność). Brawo! Gratuluję. A dlaczego nas nie może przerosnąć monotonia? A jeśli nawet są wśród nas kobiety, które się na to odważą są wyrzucane poza społeczny nawias? „To zła kobieta jest, wyrodna matka". Nienawidzę tych innych praw dla mężczyzn i dla kobiet.
Zresztą wiadomo, większość z nas na pierwszym miejscu postawi dziecko.
Moje dziecko było planowane, ciąża wspaniała, nie miałam depresji poporodowej. Chyba nie miałam. Choć tydzień po urodzeniu patrzyłam na małe zawiniątko i myślałam z przerażeniem. „Boże, to już na zawsze? Ta ODPOWIEDZIALNOŚĆ?". Ale starałam się. Niektóre przyjaciółki uważają, że starałam się za bardzo. Co u mnie? O, fantastycznie. Jesteś szczęśliwa? O, bardzo. Płacze w nocy? Och, płacze, ale to cudownie, bo to znaczy, że żyje. Z mężem fajnie? O, idealnie. Co tam, że w ogóle go nie widuję. Kobieta zombie. Uśmiech dwa, trzy, i cztery. Noszenie syneczka po kilka godzin na dobę, bo on nie lubi w łóżeczku. Kiziu, miziu. Niecałe dwa lata później znalazłam się na granicy obłędu.
„Bastaaaa" wrzasnęłam któregoś dnia. Do siebie. Bo nikt inny mnie nie słuchał.
Dziś mogłabym prowadzić warsztaty dla mężczyzn: „Co zrobić, żeby twoja partnerka nie przestała cię kochać, nie chciała uciec na koniec świata". I dla młodych matek: „Mów „nie", zanim do końca nie zwariujesz. Nieważne, jakie są stereotypy, jakim rolom powinnaś sprostać– nie pasuje ci to wrzeszcz, bo to tak naprawdę często jedyna metoda, żeby uratować małżeństwo. A jeśli nie, to chociaż uratować siebie.
Moje „basta!" było gorsze niż tornado. Matka i żona umierała, wrzeszczała kobieta: „Ja pier…, chcę żyć". Zła we mnie rozpanoszyła się wygodnie i powiedziała głośno: „Nie chciałaś mnie, Mała, udawałaś, że nie istnieje, to teraz masz! Zła dała do wiwatu całej mojej rodzinie. Wrzeszczała rodzicom, że to wszystko przez nich. Zrywała kontakt ze znajomymi, bo są nie tacy. Prawie rzuciła męża. Namieszała. Byłam nią przerażona. Ona też budziła przerażenie. Bo gdzie w tym cholernym kraju jest miejsce na złość i frustrację kobiety?
Jednak to dzięki Złej wreszcie jestem SOBĄ. I już nie mam dylematów: idealna czy nie, pasuje do społeczeństwa czy nie. Mam to gdzieś. Nie jestem tylko matką i żoną. I jeśli ktoś próbuje wtłoczyć mnie tylko w tę rolę, gryzę. Zresztą takie historie „poukładanych" i „cichych", które za wszelką cenę bronią tego idealnego obrazka rodziny czy szczęścia, które sobie wyobraziły– często źle się kończą. Pytanie czy to się dzieje, gdy mamy lat 30, 40, czy 50. Więc drogi Mężczyzno, sprawdź czy twoja miła żona naprawdę jest szczęśliwa.
Wróćmy do ferii. Dla mnie, kobiety bez wspierających rodziców i teściów blisko, bez niani– to jedyny czas wolności. Od dziś: nie muszę wstawać rano robić śniadania, wozić do szkoły, przypominać o zeszytach, odpowiednich ubraniach, szukać rzeczy na basen. Pędzić, żeby odebrać dziecko, wracać, gotować obiadu, prać, sprzątać, opowiadać historii, odrabiać lekcji, grać w planszówki, oglądać dziesiąty raz Krainę Lodu i pięćdziesiąty Pingwiny z Madagaskaru. Odpowiadać na tysiące pytań, również na pytania egzystencjalne: czy jest Bóg? Czy na nas patrzy? Co się dzieje po śmierci? Dlaczego dziadek nie kocha babci? Wolność!
Jutro będę snuć się w pidżamie, bez stresu, że dam dziecku zły przykład. Wypiję spokojnie kawę, bez wymyślania setek aktywności na ten dzień. Będę mogła cały dzień pracować bez wyrzutów sumienia, że powinnam w tym czasie być z rodziną. Pójdę wreszcie z mężem do kina, na kolację, będę się z nim namiętnie całować przy śniadaniu ( o ile w ogóle jeszcze to potrafimy). Umówię się z kilkoma koleżankami na kawę. Poczytam w spokoju książkę, nie będę odkładać rzeczy na miejsce.
Kocham czas bez dziecka. Bo to jedyny moment, kiedy nie muszę być odpowiedzialna. Nie muszę wciąż myśleć o drugiej osobie. To jedyny moment, kiedy Zła (już oswojona) może znów dobrze się bawić.
PS. Teraz fani światopoglądu Małgosi Terlikowskiej mogą mi nawtykać. Jestem kobietą upadłą. Wyrodną matką. Karą za moje podejście do macierzyństwa jest to, że nie mam drugiego dziecka. Zasłużyłam.