Nadopiekuńcza, osaczająca matka naszego partnera. Albo nasza. Nie szanująca naszych granic, uważająca, że dziecko – nawet dorosłe – jest jej własnością. Czasem jak taran, czasem działająca tak subtelnie, że trudno nawet zauważyć, jak oplata cię swoją pajęczyną. Boże, Boże co zrobić, żeby samemu nie stać się taką matką? Albo choćby namiastką takiej matki?
REKLAMA
Nienawidzimy takich teściowych. Męczymy się z takimi matkami. Często lądujemy na kozetce u psychologa, i dopiero tam – bardzo bardzo powoli– uczymy się stawiać granice. Zwykłe „nie" staje się, jak zdobycie Everestu. Maskara, prawda? „Boże, co to za filozofia zająć się sobą i puścić dziecko" myślimy.
I nagle, proszę! Życie stawia nas z tej drugiej strony. Los chichocze niczym ten Cudaczek Wyśmiewaczek, bohater książki Julii Duszyńskiej. „No, moja droga, teraz skończ ze swoją domorosłą psychologią. Pokaż, jak puszczasz swoje dziecko wolno. Swojego syneczka. Swoją córusię".
I nagle, proszę! Życie stawia nas z tej drugiej strony. Los chichocze niczym ten Cudaczek Wyśmiewaczek, bohater książki Julii Duszyńskiej. „No, moja droga, teraz skończ ze swoją domorosłą psychologią. Pokaż, jak puszczasz swoje dziecko wolno. Swojego syneczka. Swoją córusię".
„Co tam, chłopaku?" pytam dzisiaj syna, który spędza czas u babci. „Świetnie". „Tęsknisz za mną?" (Boże, nie wierzę, nie wierzę, że o to pytam. Koszmaaaaar!) „No niespecjalnie. Całus". „To super, że się świetnie bawisz" próbuję zachować twarz. Odkładam słuchawkę. „Właściwe" zachowania mam– chyba– opanowane do perfekcji. Szkoda tylko, że dziecko tak doskonale odbiera świat niewerbalnie.
Jakie mam emocje? Chciałoby się rzec: „Ja pier…., nie wierzę". Czuje się jakby właśnie przed chwilą odrzucił mnie bliski człowiek. Czuję się odtrącona. Przecież ON („halo, kobieto, to ośmiolatek!) dwa dni temu mówił, żebym nie wyjeżdżała. Skąd ta zmienność?
Boże, nie wierzę, że w ogóle prowadzę ten wewnętrzny dialog na tak żenującym poziomie.
Jakie mam emocje? Chciałoby się rzec: „Ja pier…., nie wierzę". Czuje się jakby właśnie przed chwilą odrzucił mnie bliski człowiek. Czuję się odtrącona. Przecież ON („halo, kobieto, to ośmiolatek!) dwa dni temu mówił, żebym nie wyjeżdżała. Skąd ta zmienność?
Boże, nie wierzę, że w ogóle prowadzę ten wewnętrzny dialog na tak żenującym poziomie.
Ale uczuciom nie da się zaprzeczyć. Jeszcze niedawno byłam całym światem. Dziś jestem tylko jego częścią. JESTEM TOKSYCZNĄ MATKĄ? Prawie toksyczną? Mam już współczuć kobiecie mojego syna?
Kiedyś bardzo fajna psycholog powiedziała mi, że kiedy rodzimy dziecko w jakimś sensie wracamy do swojego dzieciństwa. To nasza druga szansa na symbiozę podobną do tej, którą sami mieliśmy z matką. Bycie ważnym, niezastąpionym to często wielka niespełniona potrzeba większości z nas. Dziecko daje to złudne poczucie wyjątkowości. Jesteś wyjątkowa, jedyna, niezbędna. Kiedyś moja przyjaciółka (matka czwórki dzieci) powiedziała, że tak naprawdę urodziła tyle dzieci, bo wreszcie czuje się naprawdę kochana. Mega tabu. Kto by to głośno przyznał?
Dziecko to też największa lekcja siebie. To przy dziecku możesz też zrozumieć, że nie umiesz być blisko, że uciekasz, że się dusisz, gdy musisz być odpowiedzialna. Możesz zobaczyć, co wybaczyłaś swoim rodzicom, czego jeszcze nie. Co naprawdę umiesz bezinteresownie dać drugiej osobie.
Dziecko to też największa lekcja siebie. To przy dziecku możesz też zrozumieć, że nie umiesz być blisko, że uciekasz, że się dusisz, gdy musisz być odpowiedzialna. Możesz zobaczyć, co wybaczyłaś swoim rodzicom, czego jeszcze nie. Co naprawdę umiesz bezinteresownie dać drugiej osobie.
Więc słynne „puszczanie" to bardzo trudna lekcja. Puszczanie, by dziecko szło swoją drogą, nie musiało spełniać naszych marzeń, zaspokajać narcystycznych potrzeb. To jest taka lekcja dawania drugiemu człowiekowi wolności, że szczerze już dziękuje za inne.
Rozmawiam z dziesiątkami osób. Historie z matkami tak znacząco kształtują nasze życie, że nie mogę się oprzeć wrażeniu, że bycie matką to jak chodzenie po polu minowym. Źle staniesz i wybuch gotowy.
Puszczam. Puszczam. Puszczam. Synu, nie chcę być toksyczną matką. Nadopiekuńczą. Przerzucającą na ciebie swoje ambicje, oczekującą, że będziesz mnie kochał, tak jak nikt do tej pory mnie nie kochał. Albo przekonaną, że ochronię cię przed czymś, przed czymś ktoś kiedyś nie ochronił mnie. Wierzącą, że musisz odwzajemnić moją miłość i oddanie, bo przecież zapewniam Ci taki dom, o którym wiele osób mogłoby pomarzyć. Albo wierzącą, że jakaś droga życia jest słuszna, bo już ją przeszłam i przecież zdobyłam to, czego pragnęłam: miłość, przyjaciół, pracę. Każdego dnia próbuje „nie gwałcić cię" swoją wizją świata. Tylko pozwalać, żebyś sam budował swoją. (Auć, jak ona różni się od mojej).
Nawet nie wiadomo czy ty to kiedyś docenisz. Przesrane.
W gabinecie psychologa dziecięcego usłyszałam kiedyś, że my starając się być dobrymi rodzicami często zaspokajamy swoje wewnętrzne dziecko. Nie opiekujemy się swoim potomkiem, tylko sobą. Dajemy to, czego sami nie dostaliśmy. „Wie pani– powiedziała psycholog– moi rodzice, kiedy cierpiałam, nigdy mnie nie pocieszali. Gdy moi synowie byli mali ciągle ich przytulałam. Uważałam, że tego właśnie potrzebują, gdy cierpią. Jakież było moje zdziwienie, kiedy w końcu mi powiedzieli: „Mamo, jak mamy problemy chcemy być sami!". Byłam w szoku, zamiast im pomagać, naruszałam ich granice. Chociaż wydawało mi się, że tak właśnie powinna postępować dobra matka– gwarantować blisko, fizyczny dotyk. Wie pani czego się nauczyłam? Być dobrą matką to poznać swoje dziecko. Oddzielić je od siebie. I opiekować się nim tak, jak ono tego pragnie. A potem pozwolić mu pójść swoją drogą.
Tylko tyle.
Aż tyle.
Tylko tyle.
Aż tyle.
P.S Na prive zbieram wszystkie porady mężczyzn– synów. Co zrobić, żeby mój syn, gdy dorośnie dzwonił do mnie częściej niż raz na rok? (codziennie??? Dobra, poddaję się. Co trzy dni?) I wciąż chciał się- choć kapeczkę- dzielić swoją prywatnością? Ratujcie matkę w potrzebie.
