O pampersie z niespodzianką i innych sprawach– to nie jest tekst przeciwko Agnieszce Kublik
Matka żona i kłopoty
29 grudnia 2014, 13:54·3 minuty czytania
Publikacja artykułu: 29 grudnia 2014, 13:54Myślę nad felietonem Agnieszki Kublik na stronie wyborcza.pl. „Pampers z niespodzianką– to nie jest felieton przeciwko matkom”. W jakimś sensie ją rozumiem. Ktoś naruszył jej poczucie estetyki, prywatność. Ale osobiście złości mnie, że znów wszystko skupia się na tych biednych matkach.
I naprawdę nie jestem jedną z „tych matek", które bulwersuje
Agnieszkę Kublik. Byłaby pewnie zadowolona, gdyby spotkała mnie we włoskiej restauracji, w której siedziałaby ze znajomymi ze Stanów Zjednoczonych. Inaczej: nie zauważyłaby mnie. Ani mnie, ani mojego macierzyństwa.
Nigdy w życiu nie karmiłam publicznie piersią. Choć– słowo daję– moje dziecko jadło co pół godziny. Biegałam z niemowlakiem do samochodu, toalety, uciekałam do sypialni, u lekarza zakrywałam się kurtką. A jak na to reagowały inne matki? „Jesteś nienormalna" fukały przyjaciółki. Spojrzenie teściowej mówiło: „Moja synowa to wariatka". Zostawianie swojego pokarmu w firmowej lodówce? Boże, chyba bym umarła. Przewijanie w restauracji? O nie! Robiłam to na desce klozetowej albo nad umywalką. Przysięgam. Da się. Robiłam to właśnie dlatego, że nie chciałam innych ludzi narażać na widoki, których nie chcą oglądać.
Czy nie byłam świadkiem podobnych zachowań co Agnieszka Kublik? Ależ, owszem, byłam. Przewijanie kup w restauracji, wylewające się z piersi mleko, gdy właśnie przełykam zupę. Czy mnie to ruszało? Jakoś nie. Nie analizowałam tego ze znajomymi. Może chodząc w miejsca publicznie mimowolnie stajemy się świadkami czyjegoś życia, szczególnie jeśli sami zainteresowani nie mają oporów i granic przed epatowaniem sobą? Więc może nie chodzi konkretnie o matki tylko o ludzi. Ludzi, którzy uważają, że skoro inni coś przeżywają, cały świat też musi. Chciałabym, żeby pisano o tym w taki sposób. I to ewentualnie krytykowano.
Sytuacja sprzed kilku tygodni, siedziałam spokojnie w restauracji z mężem i synem( który nie wrzeszczał, nie robił kupy, nie biegał po sali) i staliśmy się mimowolnie świadkiem kłótni dwojga kochanków. „Ty su…., zdradziłaś mnie" syczał przystojny brunet do skulonej, zapłakanej blondynki. Osobiście wolałabym chyba tłumaczyć się synowi ze śmierdzącej kupy, którą jakaś desperatka niesie przez całą knajpę, niż z tego dlaczego miły pan tak brzydko mówi do zapłakanej pani. I co to znaczy dokładnie „suka” w tym kontekście. Miałam zrobić tej parze awanturę? No ba! Kierując się logiką Agnieszki Kublik, skoro sama jestem w dobrym związku wolałabym, żeby toksyczni kochankowie zostawali w domu.
Albo moja starsza ciotka. „Czy oni muszą mlaszczeć przy mnie" mówi o całującej się i dotykającej parze, która siedzi niedaleko nas na obiedzie. Chłopak wsadza dziewczynie rękę w spodnie, ona mruczy i pojękuje. „Ciociu, oni są młodzi. Szczęśliwi" tłumaczę. „Ale ja nie chcę patrzeć, jak on jej wsadza rękę w majtki. Możesz to zrozumieć?" jęczy ciocia. No mogę, ciociu. Ale mam ich wyrzucić z knajpy?
Pewnie, chciałabym, żeby inni potrafili w miejscach publicznych powstrzymać emocje na wodzy. Ale czy potrafię to zrobić? No nie. Mogę tylko powstrzymywać swoje i zachowywać się w miarę kulturalnie.
Złoszczą mnie komentarze, że skoro jakaś matka pozwala, żeby jej dziecko robiło raban to dlatego, że sama cierpi z powodu macierzyństwa i chce, żeby inni też cierpieli. Ratunku! Możemy nie dorabiać ideologii? Nie, ona po prostu jest zajęta sobą. I tym, żeby „tu i teraz" załatwić swój (dziecka) problem. Podobnie jak para „moich" toksycznych kochanków czy zakochanych z obiadu z ciotką. Tak czasem jest– ludzie są tak zaaferowani własnymi sprawami, że nie myślą o innych. I – szczerze mówiąc– o wiele bardziej wolę zaaferowanie sobą matek niż kolesia, który obraża partnerkę. Wybieram milion kup, milion obrazków kobiet karmiących piersią, gdy jem zupę, milion wrzeszczących dzieci. Bo to – mimo wszystko– jest dobra część życia.
PS. Piszę ten tekst w knajpie w Sopocie, obok mnie, jak opętane, drze się dziecko. Matka próbuje je uspokoić, ludzie przewracają oczami. Widzę stres tej matki. Spojrzenie mówiące: „Ratunku, zamilcz, uspokój się. Zaraz ktoś mi zwróci uwagę". I łączę się z nią bólu. Milion razy przeżywałam podobne emocje. Bo to nieprawda, że już akceptujemy matki w miejscach publicznych. Akceptujemy na własnych warunkach. Może to też jest do przemyślenia. Że obok panoszących się - jak je nazwał prof. Mikołejko– „rodzicielek" są te zestresowane, które przepraszają, że żyją. I że żyje ich dziecko.