Wybijanie jednostajnego rytmu w asfalt, uciekające wolno (czasami zdecydowanie za wolno) kilometry i medal na mecie, który do najpiękniejszych nie należał – mam ładniejsze w swoim skromnym zbiorze. Maraton to słowo, które każdego biegacza amatora prześladuje.
Chyba wszyscy marzą, by go przebiec, ale mało kto mówi o tym głośno bojąc się ośmieszenia. Mamy takie czasy, że nie jest niczym trudnym wzięcie udziału w maratońskim biegu. Jest ich od koloru do wyboru. O każdej porze roku, w każdej części Polski. Wszystkie zachęcają do udziału, zwłaszcza, gdy w sieci pojawiają się cudowne programy treningowe, które krzyczą: - Dasz radę. Maraton w 22 tygodnie. Zrobisz to. No i niektórzy się nabierają i próbują.
Jak przystało na biegacza amatora amatorów maraton też lśnił mi gdzieś na horyzoncie, jako cel do doścignięcia. Zawsze jednak coś stawało na przeszkodzie. A to pogoda, a to niechęć do biegania, a to termin startu, czyli ogólnie rzecz ujmując zwykły strach, czy podołam.
Dystans budził we mnie respekt, pomimo wybiegiwanych miesiąc w miesiąc około dwustu kilometrów. Nadeszła jednak ta wiekopomna chwila i w końcu zostałam zaciągnięta (niemal siłą) na linię startu maratonu. Tym razem zupełnie wyjątkowo obyło się bez stresu, nie biegałam co chwilę do toalety dając upust lekkiemu zdenerwowaniu i podnieceniu, że znowu oto pobiegnę. Dzięki Bogu mam znajomych, którzy maratony biegali już przede mną. Myślałam o nich wszystkich.
- O Kasi, kiedy na piątym kilometrze stanęłam w kolejce do toi toia, przy których ona na berlińskim maratonie stała pół godziny.
- O Janku na połowie dystansu, bo on na jednym z maratonów właśnie w połowie zszedł, bo wynik go nie zadowalał.
- O Gośce, bo zawsze z niej się śmiałam, że szura nogami, jak biega, a tym razem sama szurałam większość dystansu.
- O Wojtku, który biega dłuższe niż maraton dystanse i mówił: - To głowa biegnie i mi biegła w pewnym momencie tylko głowa.
- O Magdzie, która maratonu nie przebiegła, ba - w ogóle nie biega, ale dostałam od niej magiczny kawowy żel, który postawił mnie na nogi na 28 kilometrze.
Większość dystansu jednak spędziłam na rozmyślaniu, o tym, jak karma wraca do człowieka. W życiu kieruję się zasadą, że to co dajesz, wróci do Ciebie ze zdwojoną siłą. Czasami pełni ona rolę straszaka, innym razem motywatora. Dwa tygodnie przed maratonem pobiegłam w zawodach na połowę tego dystansu, nie byłam zapisana, bez numeru, potraktowałam treningowo.
Na ósmym kilometrze właściwie miałam zamiar wrócić na start, bo upał był nie do wytrzymania. Zostałam jednak w towarzystwie Michała – lat 82. Miał kiepski dzień, ciężko mu się biegło. Fascynują mnie ludzie i on też mnie zaciekawił. Opowiadał o swoim życiu tak, że chociaż nogi chciały ponieść mnie szybciej, zostałam i pomogłam mu dobiec do mety. Słuchając Michała, który zaczął biegać w wieku 60 lat, a dziesięć lat później pokonał dystans 100 kilometrów w Alpach myślałam: „Dziewczyno, zobacz, ile jeszcze przed Tobą, ile z zaplanowanych rzeczy zdążysz jeszcze zrobić, a może jeszcze więcej niż się spodziewasz.” Na koniec powiedział: - Ty to masz kondycję, spokojnie ukończysz maraton i tym samym zdjął ze mnie cały strach.
I kiedy dopadł mnie kryzys na maratonie, kiedy mówiłam sobie: „Biegnij 10 minut, w nagrodę pójdziesz przez minutę”, a te 10 minut trwało jak pół godziny, spotkałam Tomka. Na moje oko dobrze po pięćdziesiątce. Biegł tak lekko. Zwolniłam do jego tempa. Uśmiechnął się. Po dwóch kilometrach okazało się, że on wcale nie jest uczestnikiem maratonu. Wyszedł na trening i wbiegł sobie na trasę gdzieś w okolicach 12 kilometra. Był umówiony na spotkanie. Jednak został. Mało rozmawialiśmy, ale on chyba poczuł, że tak bardzo kogoś takiego jak on w tym momencie potrzebuję. Pobiegł ze mną do końca. Namówił do przyspieszenia. Mówił na 300 metrów przed metą: - Zobacz, oni Tobie klaszczą Ty to zrobiłaś. Wyściskał mnie na mecie i zniknął...
A ja zostałam. Z zawieszonym na szyi medalem, na który zapomniałam spojrzeć. Dopadło mnie uczucie pustki (znane z innego ważnego dla mnie biegu), że to już, że koniec i właściwie co takiego się wydarzyło. Napiłam się wody i pomyślałam, że w sumie, to mogłabym pobiec gdzieś dalej… W takich momentach rozumiem, dlaczego Forest Gamp biegł i nie mógł się zatrzymać. Nie wiem jeszcze, co czuł, kiedy pewnego dnia postanowił zejść ze swojej biegowej trasy. Nie wiem też, czy kiedykolwiek to poczuję. Bo maraton to nuda. Tak naprawdę nie ma w nim nic ciekawego. Depczesz obserwując swój organizm, to może być interesujące przez kilka kilometrów za pierwszym razem, ale z każdym kolejnym? Śmiem wątpić.
Głupio mi, kiedy ktoś mówi: - O ja, podziwiam. Maraton – to szok, wielkie gratulacje. A ja zupełnie nie wiem jak się zachować, bo to w sumie nic takiego. Naprawdę. Próbowałam po biegu stojąc z nogami w basenie z lodowatą wodą przyjrzeć się sobie z boku, żeby zobaczyć, czy ukończenie maratonu coś we mnie zmieniło, czy jako maratończyk jestem innym człowiekiem. Czułam się ośmieszona, że dałam się nabrać, że niby ukończenie maratonu to coś takiego WAŻNEGO i WIELKIEGO.
Spodziewałam się fanfar, euforii, szczęścia w sercu, a tymczasem najmilej wspominam leżenie na trawie z przyjaciółką i picie piwa po wszystkim. Maraton NIC nie zmienił. Chyba, bo chwilami mam wrażenie, że jest jak upierdliwa kropla drążąca skałę… Próbuje zaznaczyć swoją obecność powoli, jak powoli mija czas, który potrzebny jest do przebiegnięcia maratońskiego dystansu.
Najstarszy Dzik spytał dzień po: - I jak? Przebiegniesz jeszcze jakiś maraton? Powiedziałam, że nie wiem, bo to nuda… Raczej nie w zawodach, szybciej sama dla siebie. Jeśli już to w Bieszczadach, albo w jakiś miłych okolicznościach przyrody… Chwilę później zadzwoniła kumpela, która namówiła mnie kiedyś na pierwszy półmaraton: - Słuchaj, pobiegniesz jeszcze kiedyś? – Nie wiem, odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Bo wiesz, jest taki maraton wzdłuż wybrzeża… Teraz za kilka dni. Ale może za rok pobiegniemy wspólnie…
PS. Skończyłam pisać, przeczytałam i pomyślałam… no a ultra w Bieszczadach… Zatrzymam się kiedyś? Ciekawe...