Są momenty, kiedy całą sobą chciałabym nie być matką. Choćby dzisiaj. Słonecznym popołudniem wracamy rowerami do domu. Młodszy Dzik wyrwał do przodu. Szeroka ścieżka rowerowa. I nagle widzę, jak nie wiadomo dlaczego skręca i niemal wyjeżdża na ulicę, po której pędzą samochody. Umarłam na chwilę. Zobaczyłam przed oczami ciemność, a moment później, jak zbieram go zakrwawionego z ulicy. Trwało to ułamek sekundy, choć ten jego rowerowy skręt wydawał mi się przez chwilę wiecznością. Jakby świat się kręcił, a to na co patrzę przesuwało się w mega zwolnionym tempie. Wyrwał mnie z tego stanu mój własny krzyk. On też się przestraszył. Staliśmy obok siebie i łapaliśmy oddech. Dalej pojechaliśmy już wspólnie.
Jako matka umierałam już tak wielokrotnie. Kiedy Starszy Dzik, jak był jeszcze Małym, nagle zniknął na basenie pod wodą, a ja miałam wrażenie, że otacza mnie gęsta ciecz, która nie pozwala mi do niego dotrzeć tak szybko, jakbym chciała. Znowu ciemno przed oczami i widok Dzika, którego trzymam w rękach, a on nie oddycha. Łapie go mężczyzna i przesuwa w moją stronę. Dzik kaszle i oznajmia, że chce już wracać do domu. Czuję, jak odzyskuję władzę w nogach, które na moment zamieniły się w zgniłe, do niczego nieprzydatne korzenie.
Brałam kiedyś udział w fantastycznym biegu. Przez błota, lasy i rzeki. Świetna zabawa i radość na mecie. Chwilowa. Biegnąc do Dzików, aby pochwalić się medalem i pokazać w jak opłakanym stanie jestem, zobaczyłam, że nie ma Młodszego. Kolejne piętnaście minut działo się poza moją świadomością. Miałam wrażenie, że stoję w miejscu, a wszystko wokół wiruje w obłędnym tempie. Nie potrafiłam skupić na niczym wzroku szukając Młodego. Cały czas moje oczy kierowały się w stronę rzeki z wartkim strumieniem… Jakby z daleka dobiegał mnie głos, który przez mikrofon powtarzał: ‘Szukamy chłopca, jeśli ktoś widział…”
Czułam, że nie mogę oddychać. Chciałam umrzeć naprawdę, chciałam, żeby serce, które tak bolało, pękło na milion kawałków. Myślałam, że eksploduję, że emocje nie zmieszczą się we mnie. A On stał jak gdyby nigdy nic w miejscu, w którym ostatni raz był z Najstarszym Dzikiem. Z tej imprezy pamiętam te kilka minut. Najbardziej.
Nienawidzę być matką, kiedy zamieram nerwowo zerkając na zegarek. Pozwalam Dzikom samym wracać do domu ze szkoły. Nie mają daleko. Nie wiedzą, ile razy umieram podczas tych wydłużających się w nieskończoność minut. Zastygam. Nie odbieram telefonu. Nie pracuję. Cała jestem czekaniem. Czuję, jak drętwieją mi palce. Jak niewidzialne imadło zaciska mi głowę. Jestem tylko ja i czas odliczany od skończonych lekcji do dojścia do domu. Napięcie, które spowalnia bicie mojego serca. Wyostrzają mi się zmysły. I gdy słyszę ich za oknem zaczynam ponownie oddychać. Uspokajam się nim wejdą do domu.
Przeżyłam kolejny dzień. Jutro czeka na mnie następny. Ponowne ich biegnie po stromych schodach, wyjście do sklepu, droga ze szkoły…
I nie, nie przynosi ulgi, że wracają, że się odnajdują, że oddychają w nocy, że kaszel to tylko kaszel, że się przytulą i uśmiechną. Ulgę przyniosłoby, gdybym mogła ich do siebie przywiązać. Nosić w kieszeni i co chwilę sprawdzać, czy są tam bezpieczni. Spokój odnajduję, kiedy postanawiają ze mną spać i całą noc czuję ich ciała. Kiedy siedzimy wspólnie przy stole dyskutując, oglądamy bajkę leżąc na kanapie, czy kłócąc się przy planszówce. Nienawidzę być matką, bo każdy mój dzień wypełnia obawa, że ich stracę, że już nigdy nie wrócą. Codziennie rozsypuję się na milion drobnych kawałków i na powrót je składam. Na szczęście. Oby zawsze.