Oj to pytanie świdruje mi głowę od jakiegoś czasu. Odsyłam je w najczarniejsze zakamarki moich myśli, ale wraca uparcie. Zwłaszcza, że ten cholerny maraton właściwie za dwa tygodnie.
I nie mogę tym razem mieć wymówki. Że za mało kilometrów wybiegałam. Że jednak pod koniec kwietnia już będzie ciepło, a ja się przecież przegrzewam i mam uczulenie na pierwszą opaleniznę. Poważne. Nie mogę nawet udać, że jednak nie stać mnie na wpłacenie wpisowego, bo musiałam zapłacić za wycieczkę jednego Dzika, buty drugiego, i jeszcze jak mogłam zapomnieć - rozliczenie PITa (właśnie! jeszcze nie zrobiłam). Nic z tego. Tym razem się nie uda. Dostałam opłacony start w maratonie pod choinkę i to trochę na swoje własne życzenie. Tak to jest, gdy się samej sobie czegoś życzy, a ktoś wspaniałomyślnie próbuje to zrealizować. No i masz ci babo maraton.
Myślałam, że może jednak się nie uda, bo dwa tygodnie temu organizm odmówił mi posłuszeństwa. Problem z oddechem, walące serce – nie było mi szczerze mówiąc do śmiechu i jak nie ja powędrowałam nawet dobrowolnie na badania. Niestety wykazały jedynie przewlekły stres i jak to zawsze u mnie bywa – wszystkie jego objawy pod wpływem kartki z wypisanymi normami limfocytów, leukocytów i innych crp minęły jak ręką (choć bardziej tu pasuje, jak nogą) odjął.
Wspominałam jeszcze ostatnio, że nie czerpię już przyjemności z biegania. Poleciałam filozoficznie mówiąc Najstarszemu Dzikowi, że wcielając w swoje życie minimalizm osiągnęłam go już chyba także w samym bieganiu. Że już nie chcę biegać po 100 kilometrów, że właściwie ustawiając swoje priorytety, to nie mam zamiaru szarpać się, aby w ciągu i tak zbyt krótkiego jak dla mnie dnia wypracować z dwie godziny, żeby przebiec 20 kilometrów. Że przecież wystarczyłoby mi, gdybym biegała po osiem do dziesięciu kilometrów codziennie. Tę niecałą godzinę zawsze wyłuskam. I w nosie już mam jakieś tam zawody. Po co wywierać presję na samym sobie.
Przyznam się, że chciałam nawet na trzy tygodnie przed maratonem wybrać się w końcu na cross fit. Na który nie mogę dojść od stycznia. Kto mi zabroni iść teraz, a co?!? A może zakwaszę organizm tak, że świeżości długo nie odzyskam, albo jakiś mięsień naciągnę? Przecież wszystko może się zdarzyć.
Ba. Zaczęłam nawet rozważać zamianę biegania na nordic walking. POWAŻNIE. Pomyślałam – a po ki diabeł mam się aż tak męczyć. Jeśli chodząc z kijkami używam 90% swoich mięśni (pisałam o tym ostatnio, więc wiedzę posiadłam), to będę chodzić. Przecież mam nawet znajomego, który nordicwalkinguje nawet ultra maratony. I o ile przyjemniej od tego zarzynania się bieganiem.
Rolki też wyciągnęłam. Zawzięłam się, że nauczę się jeździć tej wiosny. Byleby tylko nie biegać. Jak poczułam zakwasy po pierwszych jazdach pomyślałam: No jestem w domu. Nogi się zmęczą, kalorie spalą, tyłek się podniesie, będzie git. Tylko żebym już wywinęła orła ten pierwszy raz, to zupełnie przestanę się bać i kto wie, może w końcu wyjadę na rolkowe ścieżki. Tylko czasu za mało, by je wymienić za buty biegowe.
I kiedy ja poszukuję coraz to nowych możliwości wykręcenia się z maratonu, to WSZYSCY moi znajomi mówią:
- Daj spokój, przebiegniesz.
- Na luzie.
- Maraton to pikuś, chociaż co prawda PAN Pikuś.
- Nie jest łatwo, ale przecież TY NA PEWNO dasz radę.
- Ściana na 30 kilometrze jest, ale jak nie dobiegniesz, to najwyżej dojdziesz.
- Zapracowałaś na ten maraton, zobaczysz, będzie fajnie.
No żesz K***A myślę. Uwielbiam ich za te rady – porady (bo wiem, że chcą dobrze) i nienawidzę (bo skąd mogą wiedzieć, że dam radę). Po co mi to mówią? Wolałabym, gdyby powiedzieli: - Nie dziwię się, że się boisz. Kurde pamiętam swój pierwszy, ale to była masakra. Najwyżej zejdziesz. Jak jeszcze kiedyś będziesz chciała spróbować, to pobiegniesz, a jak nie, to przecież nic się nie stanie.
Ooo i jak to napisałam to od razu mi lepiej. Tak, najwyżej zejdę. Bo czy ja naprawdę MUSZĘ go przebiec. Oczywiście, że nie. I oczywiście, że tak. A jak nie przebiegnę, to co powiem? Jestem cienki Bolek. Tyle kobiet przebiegło, a ja tak dałam dupy. Będzie mi wstyd, będę czuła się upokorzona przez samą siebie, że co ja niby myślałam, że to moje bieganie uprawnia mnie do bycia choć raz maratończykiem?!? Co powiem tym WSZYSTKIM znajomym, którzy twierdzili, że dla mnie nie powinien to być problem.
Kto by pomyślał, że taki to sobie maraton potrafi wywołać tak wiele emocji. No w moim przypadku potrafi, oj potrafi…
Cóż dzisiaj wiem, że raczej nie ma odwrotu i że 26 kwietnia stanę na starcie. W głowie będzie mi się kłębić milion myśli. Choć sama na przód będę wysuwać tę: "Na luzie, przebiegniesz, dasz radę." Może nie będzie przyjemnie, ale uda się.
I będę ryczeć jak bóbr, kiedy na mecie założą mi medal. I będę z siebie dumna, nawet gdybym od tej cholernej ściany miała już tylko iść i gdybym już nigdy więcej nie przebiegła maratonu.