Adoptowalibyście dziecko? Zastanawiam się, ile osób zadaje sobie to pytanie? A ile pochyla się nad smutnym i trudnym losem dzieci? Ja bym się nie odważyła.
Jakiś czas temu dowiedziałam się, że znajomi adoptowali dziecko. Chłopca. Siedmioletniego. O takich ludziach, jak oni, mówi się „ustawieni w życiu”. Praca. Dobrze płatna. Wakacje o dogodnej dla nich porze roku, w dowolnie wybranym kierunku. Na swoje „ustawienie” także długimi wieczorami ciężko pracują. Z mojej perspektywy Matki cóż mogłabym rzec: Nie mają dzieci, więc mogą, co mają innego robić...
Telefon. Z zaskoczeniem odebrany po kilku miesiącach braku kontaktu i rzucone: Wiesz, nie mówimy o tym wszystkim, ale Tobie chciałbym powiedzieć – nasz świat wywrócił się o 180 stopni. Mamy syna.
Popłakałam się. Taki ze mnie cienias. Moje Dziki jak słyszą wzruszenie mówią głośno: Mama. Taka zależność, nie umiem inaczej, zwłaszcza, gdy targają mną silne emocje.
Moją pierwszą wielką miłością był Paweł. Chłopak z domu dziecka, które mieściło się wówczas w mojej rodzinnej miejscowości. Blondyn (choć nie przepadam). Kręcone włosy (też niekoniecznie). Taki pokopany przez życie. Otworzyli u nas ten dom dziecka i nagle mnóstwo nowych dzieci znalazło się w szkole (podstawowej). Naznaczone. Zawsze trochę z boku. Te z bidula.
Pamiętam chłopca, który wołał mnie na przerwie. Babcia u niego była i zostawiła mu papierową torbę pełną cukierków… i on chciał mnie nimi poczęstować. Taki dumny i szczęśliwy. Pamiętam dziewczyny w lekko wyzywających wtedy strojach. Wymalowane.
Paweł miał siostrę, która czekała na swoją mamę w dniu swojej pierwsze komunii świętej. Obiecała, że będzie. Nie przyjechała. A dziewczynka ten ważny dla niej dzień kończyła z bardzo wysoką gorączką i płaczem… Ramion brakowało, żeby ich wszystkich przytulić.
Od Pawła dostałam wszystkie kasety grupy Depeche Mode, jakie zostały wydane. Koncerty, single. Dał mi je i… następnego dnia uciekł z domu dziecka. Do mamy, która mieszkała osiemdziesiąt kilometrów dalej (tej samej co nie zjawiła się na komunii córki). Po te kasety później przyszła do mnie policja. Zarekwirowała wszystkie. A ja długo czekałam z naiwną nadzieją, że on wróci. Kiedyś dowiedziałam się przypadkiem, że podobno zabił człowieka i trafił do więzienia…
Kiedy poznawałam rówieśników mieszkających w domu dziecka, moja mama pewnego dnia, myjąc podłogę, podniosła głowę i powiedziała: Wiesz, ja jestem dzieckiem adoptowanym. Mam takie zdjęcie w głowie. Ja. Trzynastolatka z brakiem zgody na krzywdę tych dzieciaków. I moja mama ze ścierką w ręce, na kolanach. Adoptowali ją, kiedy miała około roku. O swojej biologicznej matce do dziś mówi: Ta pani. Rodzice, a moi dziadkowie, których niestety nigdy nie poznałam, zmarli, nim ja przyszłam na świat, nigdy mojej mamie nie powiedzieli, że została adoptowana. Dowiedziała się, przypadkiem, po ich śmierci. Wtedy, ponad pół wieku temu, adopcja była piętnem odciśniętym na rodzicach i dzieciach. Traktowani byli jak ci gorsi. Dorośli, bo nie mogli mieć dzieci (sic!), a dzieci, bo przecież w genach niosły to, co złe po biologicznych rodzicach. Były postrzegane jako bomba zegarowa z opóźnionym zapłonem, która w końcu wybuchnie ukazując swe ciemne oblicze.
Moja mama nie wiedziała, że była adoptowana. O tym, że został adoptowany wiedział za to jej brat. Powiedzieli mu jego rówieśnicy ze szkoły, gdy miał dziewięć lat. Nigdy swoim rodzicom nie przyznał się, że wie. Za to jak zobaczył moją mamę, od razu zrozumiał, że jest jego siostrą.
Dlatego też każda historia adopcyjna ma dla mnie zawsze podwójne znaczenie. Znam osoby, które adoptowały dzieci, słyszałam o takich, często są to znajomi jakiś znajomych. Niektórzy mówią o tym głośno, inni milczą udając, że temat ich nie dotyczy. Dlaczego? Nie wiem. Moja mama do dziś ma żal… Mówi: Nie miałam okazji im nigdy podziękować za to, co dla mnie zrobili.
O czym myślicie, gdy w głowach pojawia wam się słowo adopcja? O malutkim dzieciątku leżącym w łóżeczku, którego nie ma kto przytulić? A może o jego rodzicach, zaćpanych, albo pijanych? Albo o dzieciach w placówkach, pogotowiach opiekuńczych, w końcu w domach dziecka… Rozbłyska na chwilę – a jak ono będzie takie, jak jego rodzice, którzy go nie chcieli?
W Polsce rocznie dorośli adoptują ponad 3,5 tysiąca dzieci.
Przyjaciółka, która nie może mieć dzieci: Wiesz, kiedyś myślałam o adopcji… Ale mój mąż wtedy szczerze powiedział, że obawia się, że nie będzie w stanie pokochać „nie swojego” dziecka. Ośrodki adopcyjne oddychają z ulgą, kiedy dorośli po szkoleniu lub w jego trakcie rezygnują z adopcji. Lepiej wcześniej…
Czy ja adoptowałabym dziecko? Rozmawiamy o tym czasami. Mam swoje. Dwójkę. W tej sytuacji nie odważyłabym się. Adopcja budzi we mnie milion obaw. Czy pokocham? Czy dam wystarczająco dużo miłości? Czy pewnego dnia nie usłyszę: Nienawidzę cię, chcę do swojej prawdziwej mamy! Czy w czasie buntu jako nastolatek pewnego dnia nie wróci do domu, bo będzie pić wino w bramie z jakimiś żulami, a ja pomyślę z przerażeniem: Jak jego rodzice... biologiczni.
Tak, stereotypy twardo ugrzęzły w mojej głowie. Czy kochaniem udałoby mi się zniwelować braki emocjonalne, których taki maluch doświadczył? Nie czuję się na siłach. Czy kiedyś to ja nie wybuchnę: To my Cię wzięliśmy, a Ty tak się odwdzięczasz? Czy nie pomyślę: kurde… to był jednak zły pomysł. A dziecka nie przywiążę do drzewa w lesie i nie zostawię, jak niechcianego psiaka...
Do sądów wpływa w ciągu roku około 100 wniosków o rozwiązanie przysposobienia, około 25 rozpatrywanych jest pozytywnie.
Pytam znajomego: Nie żałujesz? Wiesz, czasami mam takie myśli: po co nam to było, zwłaszcza, gdy pyskuje, gdy nie wiem, jak zareagować. Dla nas on jest jak kosmita, który wylądował w naszym domu. Siedmiolatek. Twoi synowie strzelają fochy? Młodszy też dopiero poznał cyfry do dziesięciu w szkole? Też nie chce im się wstawać rano do szkoły? Biją się?
Na moje twierdzące odpowiedzi i komentarz: To normalne, on reaguje z ulgą.
Przyjaciółka mówi: Takie historie często smutno się kończą. Niech ta będzie wyjątkiem. Wierzę, że tak będzie.
Podziwiam rodziców adopcyjnych. Za odwagę.