Lubię spełniać marzenia, a w tym przypadku udało mi się spełnić nawet dwa za jednym razem. Marzenie wówczas jeszcze sześcioletniego Dzika i Azora, który marzył o normalnym domu, kiedy Ktoś (chociaż temu człowiekowi duże „K” się nie należy) przywiązał go do drzewa i zostawił w lesie.
Właściwie to były trzy marzenia. Bo jeszcze moje własne - o psie w domu…
Ale to nie ma być łzawa historia o naszej nadpobudliwej znajdzie. To ma być wzruszająca historia wielu porzuconych psów.
Otóż, zanim Azor pojawił się w naszym domu, zostaliśmy wolontariuszami w schronisku dla psów w Świnoujściu. Tam akurat wtedy mieszkaliśmy. Skąd pomysł? Od pewnego czasu chłopcy jęczeli o potrzebie posiadania psa w domu, a ja już z braku argumentów, szukałam pomysłu zmniejszenia tego jęku. Puchły od niego uszy. Przy okazji dodam, że hasło: Teraz chcecie psa, a i tak my (rodzice) będziemy się musieli nim zajmować nijak do mnie nie trafia, a wręcz najzwyczajniej w świecie wkurza. Decydując się na zwierzę w domu każdy członek rodziny bierze za niego odpowiedzialność. Dlaczego nie mówimy dzieciom: Nie będzie mi się chciało z nim rano wychodzić. Brzydzę się psich kup. Pies śmierdzi. Nie chce mi się myśleć, co z nim zrobimy w wakacje. Dlaczego chcemy odpowiedzialnością obciążyć tylko dzieci? Dobra, lepiej skończę nim się sama nakręcę. Takie rozważania na marginesie.
W każdym bądź razie nasze zadanie jako wolontariuszy polegało na zabieraniu psów na spacery. Wychodziliśmy z Farsą i Iwanem. Psy szczęśliwe. Dziki również. Miłe, wspólnie spędzone popołudnie. I to jeszcze z dobrym uczynkiem w tle. Dla mnie osobiście każda wizyta w schronisku była emocjonalnie wyczerpująca… Plus - skończyło się jęczenie dotyczące psa.
Później pojawił się Azor. Idealnie wpasował się w nasze lekko nadaktywne życie. Chudy. Zakleszczony. I… duży. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Tak jakby inaczej być nie mogło.
I właściwie tyle… chciałoby się powiedzieć. Jednak wydarzyło się coś jeszcze.
W ponurym listopadzie to psiaki uczyniły nasz dzień wyjątkowym. Paskudna pogoda. Wiatr i deszcz nie zachęcały do wyjścia. Ale co tam. Zabrałam Dzików na „Bieg na 6 łap”.
Jeśli ktoś jeszcze nie słyszał, to proszę. Bieg jest akcją o ogólnopolskim zasięgu. A jej początek banalny. Dziewczyna z Olsztyna – Monika Dąbrowska - biegająca i tęskniąca za zwierzętami, z którymi się wychowywała, zadzwoniła pewnego dnia do olszyńskiego schroniska.
Dziewczyna, pies, bieganie, schronisko – jak najprostsza układanka.
Pierwszy raz pobiegła z psem sama. Tydzień później wróciła do schroniska już z trójką przyjaciół. Reszty można się domyśleć. Zwłaszcza, że obecnie w akcji uczestniczą schroniska z czternastu miast w Polsce.
Za sprawą Kaśki, której miłość do zwierząt jest niekwestionowana, „Bieg na 6 łap” trafił także pod strzechy miasteczka, w którym obecnie mieszkamy. Oczywiście poszliśmy. Jak mogłoby nas zabraknąć. Sprawa jest prosta. Pracownicy schroniska wybierają psy, a ochotnicy z nimi wychodzą.
Rodos, wcześniej mi przypisany, nie pobiegł… Tak bardzo bał się wyjść za ogrodzenie schroniska… Za to Murzyn (dotychczas bezimienny) był szczęśliwy, że mógł go zastąpić. Dziki zgodnie zabrali Rudą. Malutką. Sięgała im może ciut za kostki. Dumnie poszli z nią na spacer, a ja z Murzynem pobiegać.
W ten dzień chyba wszyscy byliśmy jedną wielką emocją. Z radością każdy wziął „swojego” psa. Ze zdecydowanie mniejszą wracał z nim do schroniska. Był Filip (może 11letni). Płakał tak bardzo oddając psiaka po spacerze. I jego mama. Nie kryjąca wzruszenia, i smutku. Mateusz (może 30letni), któremu płynęły łzy, kiedy Sonia o błękitnych oczach wyrwała się pracownikowi schroniska i wróciła do niego… I te przeciągające się rozstania… Nawet, gdy psy były już w kojcach, uczestnicy akcji w deszczu pili ciepłą herbatę i rozmawiali.
Od czasu tego listopadowego dnia odbyła się kolejna edycja biegu. Planowana jest następna. Zaskoczyło mnie jedno. Jak niewiele trzeba. Właściwie oprócz chęci… nic więcej.
Dziki chcieli przygarnąć Rudą. Serce rodziny, czyli ja – zgodziłam się bez wahania. Rozum – najstarszy Dzik – studził nasze uczucia. Pewnie słusznie. Prawda jest taka, że gdybym mogła, to przygarnęłabym wszystkie te psy. A właściwie krzyczy we mnie: Dlaczego nie mogę?!? Ruda znalazła dom. Szczęśliwa.
Idea biegu nie zakłada adopcji psów (wiem, że są osoby które sformułowania „adopcja psa” nie cierpią, ale ja nie mam tendencji do czepiania się słówek). Ale bardzo ją wspomaga. W „naszym” schronisku wiele psów znalazło dom. I to nie u biegaczy. Nagłośnienie samej akcji sprawiło, że ludzie przypomnieli sobie o schronisku schowanym gdzieś pod lasem.
Zastanawiam się jeszcze nad jednym. Jak to się dzieje, że w człowieku kumuluje się tak dużo dobrych uczuć, kiedy staje oko w oko ze skrzywdzonym zwierzęciem. Gdzie tkwi fenomen wzruszenia, łez? Czy łatwiej pochylić się nam nad skrzywdzonym zwierzęciem niż człowiekiem? Może okazana przez psiaki wdzięczność ma dla naszej ludzkiej próżności większe niż nam się wydaje znaczenie… Nie wiem. Zresztą, to rozważania dalekie od głównego tematu. (jak widać trudno mi dziś od nich uciec)
Spytam zatem, czy Twoje dziecko ma marzenie? Nie będę tu pisać o tym, jak ważne dla rozwoju empatii może okazać się wychowanie ze zwierzęciem. Jak ułatwia rozmowę o uczuciach – smutku, wzruszeniu, radości i poczuciu straty… Wiedzą to przecież wszyscy rodzice, wyjątek może stanowią Ci, którzy zwierząt po prostu nie lubią. Tacy przecież też się zdarzają. Przywołam jedynie słowa mojej koleżanki, która kiedyś przygarnęła bardzo skrzywdzoną przez człowieka Azę: Dzięki niej czułam się lepszym człowiekiem… Może pozwól swojemu dziecku poczuć się dobrym i w niedzielne popołudnie zabierz psiaka ze schroniska na spacer. Możecie być rodziną na odległość. Naprawdę.