O rety. Też coś wielkiego. No kąpię się zimą w morzu lub jeziorze (w zależności od tego, gdzie akurat mieszkam).
I wtedy pada sakramentalne: Ale przygotowywałaś się jakoś?!?
Tych, którzy tę historię słyszeli, z góry przepraszam. Mogą ten fragment ominąć.
Oczywiście, że się nie przygotowywałam. Co więcej, ja w domu kapię się w okrutnie gorącej wodzie. Takiej, że nikt ze mną pod prysznicem być nie chce… niestety. A w umiarkowanie ciepłej się nie wykąpię. NIE MA SZANS.
Może od tej gorącej wody pod prysznicem trochę mózg mi się przegrzał, bo pewnego dnia, wiedząc już że moje dwie biegowe koleżanki morsują, dałam się namówić na kąpiel. Cóż, przyznaję się, trochę szaleństwem jestem podszyta.
– Oj tam choć, spróbujesz. Pożyczę ci skarpety i rękawice męża, zobaczysz, czy ci się spodoba – tłumaczyła jedna, a ja się zastanawiałam, po kiego diabła mi skarpety i rękawice w wodzie. To nie kąpiemy się w samych strojach? Wszystko zostało mi szybko wyjaśnione. Po prostu dłonie i stopy to te części ciała narażone na najszybsze wychłodzenie. Chcesz zostać dłużej w wodzie. Ubierz neoprenowe buty.
Oczywiście, chcąc podejść do morsowania racjonalnie, to warto kąpać się od jesieni, albo nie przestawać moczyć się w jeziorze bądź morzu od lata. Wrzesień, październik to miesiące z miłą całkiem temperaturą i jeszcze dość wysoką temperaturą wody. Tylko czy ja wiem, komu to potrzebne. Z pewnością przydaje się naszej głowie. Bo przecież jak już popływałam w listopadzie, to w grudniu też wejdę. Nasz umysł zyskuje przewagę psychologiczną nad strachem przed nieznanym.
U mnie tej przewagi zdecydowanie zabrakło, bo jak gdyby nigdy nic stanęłam między morsami pewnej styczniowej niedzieli. W samym środku prawdziwej zimy. Temperatura odczuwalna minus piętnaście stopni. Morze było tak zamarznięte, że padła decyzja o kąpieli w kanale, gdzie promy przepływając skutecznie pokruszyły lód.
Myślę sobie. Dobra, najgorsze to się rozebrać. Wiało okrutnie. Rozebrałam się i… nic. Skaczę jak pingwin na śniegu rozgrzewając się przed kąpielą.
Myślę sobie. Dobra, najgorsze to pewnie włożyć nogę do tej wody… Akurat tak się złożyło, że po lodzie schodziliśmy do kanału, gdzie na dzień dobry woda sięgała mi do pół uda i… nic.
Myślę sobie. Kurcze no nie jest źle. Nie wiem właściwie, czego się spodziewałam – gwiazdek przed oczami?
Cóż. Długo nie musiałam czekać. Zanurzyłam się do szyi… O RETY. Myślałam, że duży mors usiadł mi na klatce piersiowej przez pomyłkę. Zabrakło mi oddechu. Przez chwilę. Później krzyk, jak nowonarodzonego dziecka (ale mi się metafora zdarzyła, a niech zostanie, bo coś w tym jest).
A później. Nie czuć zimna. Czuć kłucie. Jakby ktoś wbijał miliony malutkich igiełek w uda i tyłek. I to uczucie po morsowaniu w bardzo zimnej wodzie, jakby się majtek na sobie nie miało w ogóle… Znajoma zawsze mówi, że to cellulit się filcuje.
I tak to było na początku. Adrenalina. Endorfinki. Spacer do domu na rozgrzanie i wielkie oczy z wrażenia, że kąpiel stała się realną. Euforia trwała jakieś dwie godziny. Później jakby mi odcięto prąd. Dziki usłyszały jedynie: Chłopcy na 15 minut muszę się położyć. Dziwne uczucie.
Pamiętam jak kumpela kąpała się z nami pierwszy raz. Tchu jej zabrakło, w głowie zakręciło. Dlatego też nie ma co szaleć i udowadniać, że mogę też sam. Morsowanie jednak jest bezpieczne w tłumie, a za taki można uważać przynajmniej dwie osoby. Mówi się, że jest dla ludzi tak zwyczajnie przeciętnie zdrowych… ciśnie mi się na klawiaturę – umysłowo niekoniecznie…
Jest też wiele szczegółów, które warto wiedzieć. Że trzeba się ciepło ubrać. Najlepiej w rzeczy, które łatwo założyć. Dziewczyny staniki po kąpieli lepiej sobie odpuśćcie. Trzeba wziąć ręcznik, na którym się stanie i taki do wytarcia, miękki, bo skóra boli, oj boli po wyjściu z wody. A jak ktoś ma jeszcze herbatkę w termosie… Miodzio.
Samo morsowanie nie trwa długo. Przyjęte jest, że tyle minut powinno się siedzieć w wodzie, ile wynosi jej temperatura. Ale to pewnie sprawa indywidualna. W każdym bądź razie od tamtego pierwszego razu morsuję regularnie. Jeden, a jak czasami znajdę czas, albo kiedy w lutym robi się dłużej jaśniej, to dwa razy w tygodniu. Wcześniej zupełnie nie zdawałam sobie sprawy, że tyle ludzi morsuje. Były niedziele, kiedy morsy odhaczały rekordową frekwencję podczas wspólnych kąpieli (przy okazji prywata: Uściski dla Morświnów i ich przyjaciół). I zawsze, niezmiennie na brzegu plaży gromadziły się tłumy ciekawskich.
Morsowanie jak morsowanie. Zrozumiałam, jaka to frajda wiecie kiedy? W sierpniu. Kiedy zatęskniłam za kąpielą w zimnej wodzie.
Niektórzy pytają: Ale nie chorujesz? Co ci to daje?
RETY, a czy zawsze musi być jakaś korzyść. Nie można czegoś zrobić, ot tak dla zabawy? Tak sobie myślę, a głośno mówię: Tak choruję, jakieś drobne przeziębienia raz w roku, może dwa.
Czy nie marznę? Nie wiem. Czasami się dziwię patrząc na znajomych, że im zimno, choć stoimy obok siebie w tej samej temperaturze. Może coś w tym jest. Jedno jest pewne. Przegrzewam się. Latem. Ale nie wiem, czy to wina morsowania. 24 stopnie to dla mnie granica biegowa, nie umiem w wyższej.
Minus morsowania dostrzegłam jednego dnia. - Mamo, możemy się wykąpać – spytały Dziki około 10 maja, kiedy daleko jeszcze było do upałów. – Ale chłopaki, nie jest aż tak ciepło – skwitowałam to w moim mniemaniu niepoważne pytanie. – Mamo, ale ty się kąpiesz zimą, a my nie możemy teraz? Cóż mi pozostało. Zabili mnie moją własną bronią. Oczywiście, że się wykąpali w lodowatym morzu. Tyle, że oni nie chorują.
Tej zimy kąpię się w jeziorze. I chyba tylko dwie kąpiele w październiku miałam samotne. To znaczy Dziki towarzyszyły mi z pomostu. Szybko jednak kilkoro chętnych na morsowanie się znalazło. I kąpiemy się ferajną. Znajomy ostatnio mówi: Zawsze chciałem spróbować, a nie miałem z kim. Miło, że teraz ma. Znajoma za każdym razem wchodząc do wody klnie jak szewc twierdząc, że bardziej durnego pomysłu jak kąpiel w jeziorze nikt wymyśleć nie mógł, a po wyjściu zawsze od niechcenia rzuca: Ej ale super dzisiaj było, no nie.
Teraz czekamy na mityczny niemal przerębel, bo dotychczas lód albo do czasu planowej kąpieli się roztapiał, albo był tak cienki, że nie trzymał naszego ciężaru zupełnie. Mam nadzieję, że jeszcze w tym roku z siekierami na plażę zawędrujemy.
Bo w górskim potoku pierwszego stycznia się wykąpałam. I Starszy Dzik w przyszłym sezonie chce zostać morsem.
Ktoś się waha. Szkoda życia na wątpliwości. Trzeba spróbować. Zabawa jest przednia.
PS. Załączona fota, to ślad naszego morsowania tuż po przejściu orkana zwanego Ksawerym. Woda sięgała nam jedynie do pół uda, ale fale… Nigdy latem nie doświadczyłam w morzu takich fal, jak podczas zimowych kąpieli.