Wkurza mnie narciarstwo. Wkurza mnie okrutnie fakt, że jeżdżenie na nartach bywa sportem dla wybranych, gdyż dla większości jest finansowo nieosiągalne. Kiedyś jedna z naszych reprezentacyjnych kajakarek (nie pamiętam nazwiska) powiedziała, że aby budować zaplecze sportowców w danej dyscyplinie, musi ona stać się powszechnie dostępną. Pytam – jaki jest zakres dostępności narciarstwa, gdzie zorganizowany siedmiodniowy wyjazd rodzinny na narty do Włoch kosztuje bagatela około dziesięciu tysięcy złotych? Co więcej – dwójka dzieci plus dorośli w Polsce zapłacą dziennie około 200 złotych za jeżdżenie na nartach – nie liczę wypożyczenia sprzętu. Doliczmy dojazd, nocleg, wyżywienie.
Ubolewam (naprawdę) nad tym, że nie potrafię pozbyć się przekonania (a wierzcie nie jedną dyskusję na ten temat stoczyłam), że jeżdżenie na nartach, to jednak w większości przypadków przejaw snobizmu. Sprzęt drogi, z którego przeciętny Polak korzysta maksymalnie tydzień w ciągu roku. Bardzo drogi, bo pomyślałam tylko o butach i nartach – a gogle, ciuchy, rękawiczki… Wszystko chowane do szafy na niemal 12 miesięcy… Fenomen nart dla mnie kompletnie niezrozumiały. To znaczy zrozumiały w przypadku osób, dla których wydanie kilku tysięcy na sprzęt narciarski nie stanowi problemu. Tu z góry przepraszam, pewnie jakby mnie było stać, też bym kupiła.
I tak w ramach protestu, wyrażenia swojej złości i niezgody na moim zdaniem lanserski charakter nart, postanowiłam ich nigdy nie zakładać. W związku z powyższym kilka lat temu stanęłam na desce snowboardowej. Cóż, na swoje usprawiedliwienie dodam, że poznałam kiedyś chłopaków z Zakopanego... Jak oni na tych deskach jeździli… i to w czasach, kiedy w Polsce niewiele osób o snowboardzie słyszało… A jacy przystojni byli. Poza tym górale. Więc pewnie ta moja deska podszyta była tamtymi wspomnieniami. Widokiem normalnych chłopaków pijących piwo w knajpie i wchodzących (tak, wchodzących) na Kasprowy Wierch z deską pod pachą. Nie było tu nic ze szpanerstwa.
Więc i ja z tą deską. Kiedy Dziki miały pięć i trzy lata. Po ciemku, bo po godzinie szesnastej na zaprzyjaźnionym stoczku w Kotlinie Kłodzkiej z dwoma kumpelami – mamami - zjeżdżałyśmy i wchodziłyśmy, zjeżdżałyśmy i wchodziłyśmy. I uwierzcie mi, mało to miało wspólnego ze snowboardem. Przestałam liczyć, ile razy leżałam. Przestałam też liczyć na to, że zostanę snowboardzistką. Choć w przypływie chwili wiosną jeszcze wówczas kupiłam sobie buty na deskę – używane, za jedyne 50 zł, nigdy ich nie ubrałam.
Wówczas postanowiłam Dzików postawić na nartach. Wspomniana Kotlina Kłodzka, i przyjacielski stok, którego właściciel jednocześnie oferuje nam nocleg. Ceny bezkonkurencyjnie niskie. Pięć pokoi, na dole świetlica z kominkiem, mieszkanie i stajnia także w obrębie budynku mieszkalnego. Swojsko. Domowo. Pogoda przepiękna. Śnieg. Słońce. Dziki tego jednak nie doceniły. Siedziały na sankach obrażone na cały zimowy świat. Starszy ubrał narty może na całe 10 minut… Zatem pozostaliśmy przy sankach i świetnie się bawiliśmy. Później, w rozmowach narty wracały, ale jakoś bez przekonania – zaszczepione we mnie przekonanie o finansowym nadęciu wygrywało. Z podziwem słuchałam jedynie tych, którzy jeździli na nartach od zawsze, dla których to była faktycznie pasja, cóż… na którą było ich stać.
Minęły trzy lata i ponownie – stoczek, stajnia. Wyjazd rodzinny, na którym zawsze więcej jest dzieci niż dorosłych. Jedynie śniegu zabrakło. Za to w naszych głowach pojawił się prześwit – Czarna Góra. Na stok jechałam z założeniem, że Dziki na nartach tym razem pojeżdżą. I pojeździli. Co więcej. W trzy mamy (zestaw trochę się zmienił, bo jedna sprzed trzech lat jednak na desce została) postanowiłyśmy, że my też weźmiemy instruktora na narty, w trzy, więc zawsze taniej. Znalazłyśmy też tanią wypożyczalnię sprzętu. A niech tam. Zdradzę siebie, może nikt nie zauważy…
O matko. Deska się przynajmniej nie rozjeżdżała i zdecydowanie łatwiej było ją wypiąć… Tylko ja uparta bywam. Godzinka nauki i siup… nocna jazda na kanapach. Tyle, że lód pod nartami, a ja robiłam dobra minę przed Dzikami, których podglądałam, jak jeżdżą – też po godzinie nauki jazdy, ale chyba mieli lepszego instruktora… Było miło. Ale bez szału. Gdybym miała wybierać – po górach wolę jednak biegać. Zwyczajnie stwierdziłam, że jeżdżenie na nartach to nuda. Co to za sport właściwie – ani się człowiek nie spoci, ani zadyszki nie ma. Zjeżdżasz, wsiadasz na kanapę, znowu zjeżdżasz. Nuda Panie, droga nuda.
Zresztą ze mnie żaden narciarz.
Minął kolejny rok. I ponownie padła propozycja wspólnego wyjazdu, jak zawsze między Świętami a Nowym Rokiem. Pięć rodzin, plus dwie mieszkające poniżej. W sumie siedemnaścioro dzieci i jak zawsze mniej dorosłych. Nie muszę pisać: stoczek, stajnia, aaa i domowe pączki Pani Marysi (jak można o nich nie wspomnieć). I śnieg. Tak długo wyczekiwany. Sypało. Nawet łańcuchy trzeba było na koła założyć. To co. To narty. Stok Pana Bolka niestety w pierwsze dni do jeżdżenia się nie nadawał. Czarna Góra znanymi nam skrótami blisko. Dzieci – instruktor, co by sobie poprzypominały. I my. W piątkę. W kamizelkach odblaskowych (jak ja żałuję, że nie mam zdjęcia!). Na tej taśmie dla najmłodszych uczących się sztuki narciarskiej. Mój Najstarszy Dzik – dwa metry, jego buty narciarskie mogłyby niektórym posłużyć za narty – tak długie, my w trzy – którym daleko do sylwetki Justyny Steczkowskiej i jeszcze jeden, który odważnie dotrzymywał nam kroku. I zjeżdżaliśmy między ustawionymi słoneczkami, bałwankami i innymi budzącymi zachwyt dzieci dmuchanymi postaciami. Co będę się rozpisywać… kolega szusując obok na desce się do nas nie przyznał. Ubaw był. Większa zabawa, bo Dziki zaczęli śmigać jak szaleni. Mnie Instruktor Łukasz nauczył w końcu wypinania nart bez siadania, kucania, czy innych wygibasów, więc zupełnie spokojnie mogłam się wykładać na stoku. Jednak tym razem już nie leżałam. Goniłam tylko Młodszego Dzika, który pod kanapami trenował slalomy i skoki. Starszy stwierdził, że mógłby zostać instruktorem narciarstwa – a on rzadko wie, czego chce.
Ja jednak nadal czułam niedosyt, codziennie rano biegłam na dół po chleb i z powrotem pod stromą górkę, żeby poczuć tak lubiane przeze mnie zmęczenie. I tak do momentu, kiedy pewnego dnia na bolkowskim stoku robiliśmy za ratrak. I to było to! Trudno, ciężko. Pot lał się po plecach, a uda paliły żywym ogniem. W miękkim, głębokim śniegu trzeba było zjechać po stromym zboczu ubijając śnieg, aby inni odważyli się pojeździć. I tu pokochałam narty. Choć to miłość nadal ograniczona finansowo, co niezmiennie mnie wkurza…
PS. Mam jednak dość duże szczęście do ludzi. To oni uczą mnie nowego i pokazują wiele rzeczy, których normalnie pewnie by mi się nie chciało zauważyć. Otóż byli z nami znajomi, którzy właśnie teraz, na ferie wyjechali na narty do Włoch. Tam, w Czarnej Górze pierwszy raz mieli dwie deski na nogach nie licząc ich przymierzania w domowym salonie. Kupili wszystko, narty, buty, kaski, gogle nie wiedząc nawet czy ta zabawa im się spodoba. Wariaci. Nauczyciele. Pytani odpowiadali: komplet niezniszczony, choć używany - buty plus narty za 100 – 120 złotych na rodzinną głowę. Można? Okazuje się, że można. Wyjazd do Włoch. Nie za dziesięć tysięcy złotych na siedem dni, a za około stu euro za domek dla trzech rodzin. Ustalono, kto, kiedy i co podczas wyjazdu gotuje na obiad. Można? Hm… no można. Czekam z niecierpliwością na ich relację.