Jak co roku, pod koniec wakacji zaczynam odliczanie do 1 września. Cudowny moment zmęczenia własnymi pociechami i wspólnym spędzaniem czasu, wysłuchiwaniem kłótni, płaczów, wyrywania zabawek, kuksańców, tekstów – „to nie ja” zdecydowanie miał kumulację w tym tygodniu. Krzyżyki na kolejnych dniach już się pojawiły. Niby informacyjnie, dla dzieci, że za parę dni idą do przedszkola, ale też ku uciesze mojej, że w końcu wszystko wróci do „normalności”.
Oczywiście z nowym rokiem przedszkolnym nowe problemy, nowe wyzwania, ale wolę określony rytm, niż to wakacyjne, przedłużające się rozleniwienie i brak wewnętrznej motywacji, żeby nadać wakacyjnej „dyscyplinie” innego wymiaru.
Uwielbiam ciepłe wieczory, zachody słońca, ale mało co z tego korzystam. A gdyby się tak zatopić w widoku czerwieniejącego się słońca i po prostu być nieobecną, albo głuchą na wieczorne wrzaski? Albo odpuścić codzienne „zaganianie” do łóżek, każdego dnia coraz później, bo przecież na drugi dzień i tak nie idziemy do przedszkola…
Plany wakacyjne co roku różne. Z powodów finansowych szaleństw nie ma. Oczywiście marzy mi się pojechać z dzieciakami na kiczowatą Majorkę, ale to musi poczekać. Może też wtedy byłoby inaczej?
Zdecydowanie po wakacjach czuję się bardziej zmęczona, niż całym rokiem szkolnym. Brak wolnej chwili dla siebie i czytanie książki w łazience, gdzie mogę się zamknąć i nie dotrą do mnie moje własne płaczące dzieci działa na moją psychikę destrukcyjnie. Czuję coś w rodzaju pasożytnictwa. Po prostu trzeba mamę zamęczyć, umęczyć, aż w końcu wrzaśnie na całe gardło, że ma tylko jedno marzenie o świętym spokoju.
Oczywiście po takim wejściu smoka mam wyrzuty sumienia, bo przecież jeżeli jestem taka świadoma, że wychowanie to naśladowanie, to nie powinien mnie zdziwić fakt, że za parę lat własne dzieci też tak będą krzyczeć. Usprawiedliwienia dla siebie nie mam. Jestem tylko człowiekiem.
W moim dość głośnym monologu, usłyszałam:
-Mamo, a co to jest ten święty spokój?
Popłakałam się do łez… i tak każdego dnia, byleby do 1 września!