Zbliżają się wakacje! Dyskusje na temat opieki nad dziećmi, ich samodzielnych wyjazdów i mojego udziału w zapewnieniu opieki wnuczkom wywołały wspomnienia moich zmagań z wakacjami w czasach bardzo odległych i dość specyficznych ze względów, nazwijmy to, ekonomiczno-politycznych. Nie będę się rozwodzić na ten temat, raczej chcę się podzielić pewnym spostrzeżeniem dotyczącym wakacji dziś i „wczoraj”.
Jestem matką dwóch córek i syna, babcią trzech wnuczek. I cóż widzę? Problem jak zwykle jest ten sam z różnicą, że ja nie miałam swojej, „osobistej” babci do dzieci. Tak więc zorganizowane wyjazdy tzw. kolonie i obozy zuchowe, harcerskie były jedynym rozwiązaniem. W tamtych czasach trwały one co najmniej trzy tygodnie i skupiały co najmniej setkę dzieci.
Będąc trochę świadomą matką postanowiłam swoją najstarszą córkę wysłać na kolonię, ale małą, kameralną. Wówczas takie wyjazdy zapewniały organizacje kościelne, w których życie zaangażowani byli rodzice (miały one polityczny charakter). Nie przewidziałam jednak, że te małe kolonie to dzieci w różnym wieku, często o dużej jego rozpiętości.
Tak więc najstarsza córka w wieku sześciu lat pojechała na swoje pierwsze kolonie i jedyne w swoim życiu. Zmaganie się ze starszymi koleżankami skutecznie zniechęciło ją do zorganizowanych wyjazdów bez rodzica. Chcę tu zaznaczyć, że była to bardzo samodzielna i odważna dziewczynka. Mój syn natomiast, synek mamusi trzymający się spódnicy, w tym samym wieku przeżył chrzest kolonijny, ale w odwodzie miał tatę w roli opiekuna, który neutralizował wpływy starszych kolegów. Syn pozostał fanem zorganizowanych wyjazdów przez całe dzieciństwo i młodość.
Najmłodsza córka (duża różnica wieku) wyjeżdżała co roku na kolonie, ale po tygodniu zabieraliśmy ją do domu. Bardzo tęskniła. W następne wakacje pełna zapału wyjeżdżała z dziećmi i scenariusz się powtarzał.
Troje dzieci, różne doświadczenia, różne charaktery i różne przywiązania do rodziców, a efekt ten sam. Obecnie każde podróżuje po świecie, zmaga się z trudnościami, podejmuje wyzwania. Każde jednak usamodzielniło się w innym wieku. Najwcześniej przerwała pępowinę z rodzicami najstarsza córka, synowi trzeba było pomóc, a najmłodsza najpóźniej. Zastanawiam się, co jest warunkiem bezwzględnym, aby wychować samodzielne dzieci z poczuciem wolności?
Z perspektywy czasu widzę to tak! Dziecko musi nabrać zaufania do siebie! Co w tym może pomóc? Różnorodność doświadczeń, w tym również wyjazdy na wakacje bez rodziców, adekwatny do wieku zakres obowiązków domowych, umożliwienie podejmowania decyzji dających konsekwencje, które dziecko może ponieść. Przy tym wszystkim mądra postawa rodzica, który wspiera samodzielność! Na czym ona polega?
- Dawanie swobody pod czujnym okiem rodzica;
- Pozwalanie na ponoszenie konsekwencji bez straszenia dziecka nimi, ale z uświadamianiem ich istnienia;
- Niewyolbrzymianie porażek, chwalenie za pokonywanie trudności a nie tylko za sukcesy;
- Zrezygnowanie z nadopiekuńczości, bo ona tylko mówi dziecku : Nie poradzisz sobie! (tu rada dla rodziców mających nadopiekuńcze babcie, które chcą za wszelką cenę udowodnić, że są potrzebne. Ograniczyć kontakty do niezbędnych i dobrych dla dziecka. Ta rada – to efekt własnych doświadczeń).
Pozostaje pytanie: jak poradzić sobie z samym sobą? Z własną niecierpliwością, brakiem tolerancji dla prób dziecka bycia samodzielnym, z własnym lękiem o nie, z poczuciem braku czasu? To w następnym poście!