Tak – kiedy rodzi się dziecko wszyscy wstrzymują oddech i czekają na pierwszą oznakę życia – krzyk („płacz” niby…, dla mnie to był dobitny krzyk na znak protestu – „ktoś mi popsuł mamę!”). Niestety zazwyczaj nikt nie ostrzega, że ten krzyk będzie nam już towarzyszył przez dłuuuuuugie miesiące…
Podsumowując rok 2015, przypomniałam sobie o wszystkich problemach z jakimi się borykaliśmy od narodzin syna, ale także o „pomagaczach” z tamtego okresu.
1. „Magiczny kocyk” – czyli samo dobro zawijania noworodka. Kiedy rodzi się dziecko, mądre i doświadczone położne zawijają malucha bardzo ściśle pieluszkami i rożkiem, aby czuło się ono bezpiecznie, niczym w brzuszku mamy. Natomiast kiedy wracamy do domu, słyszymy wiele porad (mamy, teściowej, życzliwych cioć…) i z czasem dochodzimy do wniosku, że faktycznie dziecko powinno mieć swobodę i odwijamy to misternie zabezpieczone dziecko… I co się okazuje? Że istnieje odruch Moro, który wybudza dziecko, że istnieją kolki i gazy, a dziecko krzyczy w strachu i bólu… Otóż moje przyszłe mamy według bardzo sławnego amerykańskiego pediatry Harveya Karpa powinnyśmy pierwsze 3 miesiące życia dziecka traktować jako czwarty semestr ciąży i zawijać dziecko, jak ten przysłowiowy świstak w sreberko…:-) Ja popełniłam ten błąd i tylko dzięki cudownym położnym, które spotkałam na swojej drodze i książce pana doktora udało mi się to naprawić… Nie obeszło się oczywiście bez słów krytyki, ale zawijałam swojego synka w specjalny otulacz – „magiczny kocyk”, który pomógł nam opanować ciągłe wybudzanie się malucha ze snu (co 10 minut!!!!), łagodził gazy i wspomagał kolki.
2. Muzyka prosto z serca – ponieważ mój syn zdawał się być od początku skrzyżowaniem smerfa Marudy ze strusiem Pędziwiatrem, to i od początku prosto nie było… Kolka za kolką, kolkę poganiała… A jak nie kolka, to gazy i ulewanie… Oczywiście na skraju zmęczenia łapaliśmy się wszystkiego – spaliśmy z odgłosami suszarki, byle było 20 minut spokoju… I tu z pomocą przyszedł mały gadżet, sprezentowany nie wiem od kogo… Mała lampeczka, która miała w sobie kilka opcji melodyjek (szumy, las, ptaszki, morze i bicie serca), wystarczyło na chwilę włączyć odgłos serca i mały zasypiał… (prawie zawsze i na chwilę, ale było choć trochę oddechu).
3. Kropelki na kolki – SAP SIMPLEX – cudowne! Dostępne w Niemczech, niestety te polskie odpowiedniki nie były nawet w połowie tak dobre… Akurat w naszym mieście dostaliśmy je w jednej z aptek, której właściciel je sprowadzał z zagranicy wraz z przetłumaczoną ulotką… Nie wyleczyły zupełnie naszego syna zupełnie, ale były ogromnym pomocnikiem! W gazach również…
4. Słonik – kolejny cudowny prezent z Niemiec – termofor w kształcie słonika - przytulanki. Na pewno słyszeliście o gorącej pieluszce (nagrzanej żelazkiem) na kolki… Otóż nagrzewanych w ten sposób pieluszek nie jesteśmy w stanie kontrolować – raz jest za gorąca, a raz za zimna… A słonik był w stu procentach bezpieczny! Wkład nagrzewałam 30 sekund w mikrofali i wkładałam do brzuszka słonika i kładłam koło małego… Z czasem, kiedy odzwyczailiśmy małego od otulacza – słonik stał się pierwszą maskotką do snu. Do tej pory jest wspomagaczem podczas bólu brzucha.
5. Bujaczek – kolejna genialna rada położnej. Kupiliśmy małą huśtaweczkę, w której czasem synek spał w ciągu dnia. I od razu można było mieć przez sekundę wolne ręce i pójść wziąć prysznic… Miał tylko jedną wadę – działał tylko w momencie, kiedy nasz syn spał już na rękach i był odkładany z saperską precyzją do huśtawki…, krzyczącego dziecka nie chciała uspokoić:-)
6. Intuicja – i to od czego właściwie powinnam zacząć… INTUICJA! Moje drogie przyszłe mamy, tak jak ja Wam dziś daje oparte o doświadczenie rady, tak samo zrobi to tłum bardziej „doświadczonych” matek, który Was nawiedzi tuż po porodzie… I zacznie się lawina sprzecznych informacji… A to trzymaj dziecko w czapce w domu, choć to czerwiec, a to nie przegrzewaj dziecka, a to ubierz lepiej, a to śpij z nim, a to nie śpij z nim, tylko odkładaj do łóżeczka… A ty siedzisz na łóżku z piersiami, które raz wiszą do pasa, raz eksplodują, z kroczem pulsującym od bólu, z rozstępami i wagą średniej klasy wieloryba, z dzieckiem u boku i masz ochotę krzyczeć i ryczeć jednocześnie… Otóż droga mamo – zadaj sobie pytanie – dlaczego ktoś chce Tobie doradzać? Z czystej chęci pomocy, czy raczej by zaistnieć jako bardziej (żeby nie użyć słowa „z pewnością”) doświadczona (w podtekście lepsza) matka? Jak brzmi ta rada? Czy zawiera w sobie ocenę (negatywną) Twojego zachowania (typu: „robisz to źle”), na myśl, o której same zaciskają Ci się szczęki…? Niestety my ludzie nie jesteśmy istotami doskonałymi, i czasem dając radę, wcale podświadomie nie mamy zamiaru pomóc… Co z robić z takimi radami, które jedynie co mamy ochotę zrobić, to wsadzić je sobie… w głębokie czeluścią naszej pamięci…? Otóż wydaje mi się, że do tej sytuacji pasuje jedno powiedzonko: „Pani już podziękujemy!” Bądźcie asertywne i ufajcie swojej intuicji. Jeśli jakaś rada Wam nie leży, to jej nie stosujcie i nie miejcie poczucia winy. To Wasze dziecko i macie prawo decydować o nim w stu procentach. A osobie radzącej w sposób lekceważący Was jako matki, zwyczajnie podziękujcie i wyproście… A jeśli boicie się, że w depresji poporodowej możecie dopuścić się morderstwa w afekcie :-), poproście aby Wasz mąż grzecznie podziękował i odesłał pod drzwi życzliwych gości….