Jako mama pracująca i jednocześnie mama zatrudniająca znam sytuację obu stron, czyli pracownika i pracodawcy w obliczu niezdolności do pracy. Kiedy byłam w ciąży z moim 18-miesięcznym już synem, pracowałam do końca 6 miesiąca. Potem "ten obcy" nie pozwolił mi już pracować na 100%, a bóle kręgosłupa i żeber nie pozwalały ani długo siedzieć, ani długo leżeć, ani chodzić, ani tym bardziej stać w bezruchu.
Ciążę, o czym pisałam wielokrotnie, przeszłam poza tym bez większych "atrakcji". Nie miałam mdłości, nie było mi słabo, nie miałam wahań nastroju. Mogłam pracować. Po podjęciu decyzji o odejściu z pracy i założeniu własnej firmy dowiedziałam się, że jestem w ciąży, więc nie było czasu zastanawiać się nad dłuższym odpoczynkiem.
Dziś moja sytuacja jest inna, zupełnie ustabilizowana. Nie muszę się zastanawiać, czy będę miała do czego wracać. Ponadto wiem, że roczny urlop macierzyński i wypłacany przez państwo zasiłek daje pewne zabezpieczenie i możliwość przebranżowienia, zdobycia nowych kwalifikacji, kontrahentów. Dwa lata temu nie miałam czasu na nic oprócz rozwijania firmy, zarabiania pieniędzy, zapewnienia zatrudnienia pracownikowi i powrotu sobie.
Gdyby wówczas moja pracownica zaszła w ciążę i przyniosła na samym początku zwolnienie lekarskie, leżałabym i kwiczała. Byłoby to tak zwane przebudzenie z ręką w nocniku. Małe firmy charakteryzują się tym, że każdy pracownik jest ważny. Każdy! I nieobecność nieplanowana potrafi zburzyć cały system pracy. W dużych firmach jest inaczej, ponieważ pracownik jest trybikiem wielkiej machiny, która może będzie zgrzytać, piszczeć, ale pojedzie dalej. Ponadto koszty wynagrodzenia osoby, której nie ma w pracy i która rzeczywiście nie wypracowuje żadnych pieniędzy, są nieporównywalnie wyższe w małej, kilkuosobowej firmie.
Mój ginekolog, który mimo wieku wskazującego od dawna na przejście na zasłużoną emeryturę, jest świetnym specjalistą i dobrym, empatycznym, człowiekiem, powiedział mi, gdy brałam pierwsze zwolnienie, że jego zdaniem to kobieta decyduje, kiedy pójść na zwolnienie lekarskie, będąc w ciąży. Ja taką postawę bardzo szanuję, ponieważ wiem, że niektórzy ginekolodzy nie chcą tych zwolnień wypisywać, a nie ma nic gorszego niż zdenerwować ciężarną... Rozumiem kobiety, które od samego początku idą na zwolnienie z powodu wymiotów, osłabienia, utraty sił, senności... Rozumiem kobiety, które idą na zwolnienie, choć czują się dobrze, ale wiedzą, że czeka je życiowa rewolucja i chcą po prostu odpocząć, bo mają szefa, który nie rozumie, że można się źle czuć, bo praca jest stresująca, wymagająca, niebezpieczna. Te 9 miesięcy mija szybko, kobiety różnie do swojej ciąży podchodzą i mają prawo. Jeśli chcą poświęcić się rodzinie, niech się poświęcają, planują i nadzorują remonty, robią zakupy, kupują wyprawkę, czytają poradniki, spacerują, jeżdżą po świecie, zwiedzają, próbują i zdobywają się na ostatnie szaleństwa przed przyjściem na świat dziecka.
Trzeba jednak pamiętać, że kobieta odchodząca na zwolnienie w pierwszym trymestrze, pozostająca na urlopie macierzyńskim przez rok to jednocześnie pracownik, którego nie ma w firmie przez 19-21 miesięcy. Po zakończeniu urlopu macierzyńskiego pracodawca musi oddać zaległy, niewykorzystany urlop za rok, a czasami za dwa, więc to są nawet dwa dodatkowe miesiące nieobecności. I za ten urlop trzeba zapłacić wynagrodzenie, ZUS, podatek. Przez cały okres zwolnienia i urlopu macierzyńskiego trzeba też zapłacić składkę ZUS, niższą, niż wcześniej, ale trzeba zapłacić.
Jestem za równymi prawami dla kobiet i mężczyzn, uważam, że wszystkim należy się równe traktowanie, ale rozumiem pracodawców, którzy zatrudniają mężczyzn w obawie przed tym, że nowo przyjęta do pracy kobieta, zajdzie w ciążę i przyniesie zwolnienie lekarskie, po czym zniknie na długie miesiące, a może i lata, bo przecież zdarza się, że dzieci rodzą się rok po roku, potem urlop wychowawczy, a może trzecie i kolejne dziecko.
Równocześnie rozumiem kobiety, że boją się zajść w ciążę. A dokładnie boją się, że nie będą miały dokąd wrócić. W Polsce system jest zły. Nikt nie wpadł na to, że kobieta w ciąży idzie na zwolnienie lekarskie, ponieważ siedzenie przez 8 godzin za kasą w markecie, za biurkiem w korporacji, za kierownicą, jadąc do klienta, stanie, chodzenie jest ponad jej siły. Ale ponad jej siły jest 8 godzin, a może 4 godziny, czy nawet 6 mogłaby pracować. Zwolnienie lekarskie jednak nie pozwala jej na pracę w mniejszym wymiarze godzin. Może czas pomyśleć o wsparciu pracodawców zatrudniających ciężarne poprzez wyrównanie tego etatu. Państwo straci mniej na wypłatę zasiłków, a jednocześnie zarobi, ponieważ przyszła mama wypracuje jakieś zyski dla firmy, wykona jakąś część swoich obowiązków, wdroży nowego pracownika, który ma ją zastąpić, gdy ona wychodzi do domu.
Potrzebna jest chyba jednak też zmiana mentalności. Brzuchatki są często postrzegane jako te, które kombinują i tylko patrzą, jak oszukać, a to po prostu jest dbanie o przyszłość swoją i swojego dziecka w niepewnej rzeczywistości, jaka nas wciąż otacza. Jest nieco lepiej. Można wracać do pracy po porodzie szybciej, można się podzielić urlopem z partnerem, dostaje się wolną godzinę na karmienie dziecka po powrocie do pracy.
Mam jednak wrażenie, że politycy, którzy tworzą projekty ustaw, a potem stanowią prawo, nie mają pojęcia o życiu zwykłych obywateli. Panie w podeszłym wieku, księża, a zwłaszcza biskupi i bezdzietni, samotni politycy chcą zaostrzyć przepisy w sprawie aborcji, mężczyźni wypowiadają się na temat zakładania firm przez ciężarne kobiety. A gdzie my w tym wszystkim jesteśmy? Dlaczego nas się nie słucha? Może z poziomu Warszawy tego nie widać, ale dla wielu rodziców praca w korporacji od poniedziałku do piątku od 8 do 16 lub od 9 do 17 to wymarzona praca, choćby na stanowisku sprzątaczki. Bo co ma powiedzieć mama, której mąż jeździ ciężarówką po Europie,wraca do domu raz lub dwa razy w miesiącu, a ona na trzy zmiany pracuje w firmie produkcyjnej lub w czynnym całą dobę markecie i swoich dzieci często nie widzi nawet, jak śpią?